W kontekście adaptacji do przedszkola, napisałam już:
Dzisiaj czas na rozstanie, pożegnanie, oddanie dziecka pod opiekę nauczycielki. Co mówić, a czego nie? Jak się żegnać, jak nie? W jaki sposób wyjść, a jaki nie? To tylko kilka z pytań, jakie zadają rodzice i na jakie dobrze byłoby znać odpowiedź. Mój wpis jednak nie będzie dotyczył odpowiedzi i gotowców, ponieważ chciałabym rodzicielską uwagę skupić na czymś zupełnie innym.
Rodzice często szukają takich magicznych zwrotów, coś jak „czary mary, działa na wszystkich”. Problem w tym, że takich słów nie ma, a im bardziej się na nich skupiamy, tym dalej jesteśmy od tego, o co naprawdę w rozmowie chodzi. Pamiętam rok ćwiczeń na psychologii, których celem było opanowanie umiejętności prowadzenia rozmów z klientami. Pamiętam te scenki, klient – psycholog, dwa krzesła na środku i pełne skupienie kolejnych ćwiczących. To skupienie dotyczyło zwykle tego, co powiedzieć, jakie zadać kolejne pytanie, jak zareagować. I nie było w tym nic dziwnego, przecież byliśmy dopiero na etapie nauki. Nauki słuchania i słyszenia również, choć o tym zdarzało nam się zapomnieć.
Podobnie jest z rodzicielstwem. „Co powiedzieć?” to jedno z kluczowych pytań, bez względu na temat. Nic dziwnego, poradniki wręcz wypełnione są gotowymi dialogami, a zwroty na konkretne sytuacje są już dostępne niemal wszędzie. Problem w tym, że każdy dialog jest unikalny, niepowtarzalny, podobnie jak jego uczestnicy. Każde dziecko, czy w adaptacji, czy w innym momencie, jest inne i na swój sposób wchodzi w konkretne sytuacje. Dlatego ja sama wolę zadać sobie pytanie o to, co słyszę od dziecka, a nie to, o czym ja chcę mu powiedzieć.
Mogę więc usłyszeć, że tęskni i nie muszę dodawać do tego stwierdzenia, że wrócę za godzinę, więc nie ma co tęsknić. Mogę usłyszeć, że nie chce zostać beze mnie i nie wymaga to komentarza o tym, że inne dzieci zostają i będzie super, zobaczysz. Mogę też usłyszeć wiele innych rzeczy, być z nimi, pomilczeć, pokiwać głową, nazwać albo sprawdzić, czy usłyszałam to, co dziecko chciało mi przekazać. Czy usłyszałam nie tylko słowa, ale to, co za nimi może stać. I jak tak nastawię się na to, by usłyszeć, a niekoniecznie mówić, to już w zasadzie dużo więcej nie trzeba robić.
Mam takie doświadczenie, że empatyczne „yhm”, robi czasem więcej niż wystudiowane zdania. Nie oznacza to oczywiście, że to „yhm” to jakaś recepta, klucz. Ale czasem, kiedy dziecko mówi, że nie chce, że się boi, że chce do domu, usłyszenie tego wszystkiego, bycie obok i empatia właśnie, są tym, co może wspierać adaptację. Empatyczne słuchanie często otwiera drogę do komunikatów, które dotyczą tu i teraz, mojej rozmowy z moim dzieckiem. Pomocne wtedy może być nazywanie tego, o czym mówi nam dziecko („Widzę, że to dla Ciebie trudne”), sprawdzenie („Chciałbyś wejść tam ze mną?”), albo po prostu usłyszenie i zrobienie na to przestrzeni. Ważne też, aby w tym słuchaniu skupić się na dziecku, a nie na swoich emocjach, bo nawet jeśli ja się stresuję, obawiam i tęsknię, to to jest moje, nie dziecka. Ono nie musi wiedzieć, a nawet tej wiedzy nie potrzebuje, bo to kawałek mojej odpowiedzialności. Jemu i tak wystarczy to, z czym samo wchodzi do przedszkola, a rodzicielskie emocje niech takimi pozostaną, bo o nie mogę zatroszczyć się później.
Jest jeszcze coś, co wydaje mi się oczywistością, ale o tym napiszę. Adaptacja mocno bazuje na zaufaniu, również tym, którym dziecko obdarza rodzica. Dotyczy to nie tylko samego rozstania, ale też wszystkich ustaleń. Jeśli więc mówię, że przyjdę po obiedzie, to przyjdę. Jeśli coś ustalam, to tak jest. Wierzcie lub nie, ale dzieci czekają i doskonale pamiętają, na co się z Wami umawiały. Obserwuję to każdego roku, kiedy tuż przed obiadem, podwieczorkiem, drzemką, pojawia się pewien rodzaj napięcia, bo dzieci już czekają. I dobrze, żeby w tym czasie zmian, nie musiały przeżywać dodatkowych obaw albo rozczarowania.
I druga rzecz – rodzice często pytają, jak długo powinno być dziecko w pierwszych dniach. Nie ma reguły, ale zdecydowanie lepszą opcją jest niedosyt niż nadmiar. My dorośli stopniowo adaptujemy się do zmian, np. nowych zasad w pracy albo nawet pogody, więc pamiętajmy, że dzieciom takie „skoki” też niekoniecznie pomagają.
Mała dygresja
Czytam ostatnio dużo wpisów o adaptacji. Grupy facebookowe aż kipią od pytań, wątpliwości, porad. Ktoś opisuje coś ważnego albo pyta, ktoś inny odpowiada, podpowiada, dopowiada. Ja też chciałabym coś dopowiedzieć.
Relacja. Moim punktem wyjścia do poszukiwania strategii i pomysłów na adaptację jest zrozumienie jej istoty. Dla mnie adaptacja to czas, w którym chodzi o kontakt, a potem relację. Nie o zapoznanie się z budynkiem, podpisanie krzesełka albo wieszaczka w szatni, a o nawiązanie kontaktu. Przy takim rozumieniu, celem adaptacji jest stopniowe nawiązanie kontaktu i zbudowanie zaufania wobec dorosłych, którzy na te kilka godzin mają przejąć opiekę nad dzieckiem. Ten kontakt i zaufanie dotyczy rodziców, ale też, a może przede wszystkim, dzieci. Przejść spod skrzydeł rodzica, pod skrzydła nauczyciela. W miarę możliwości bezpiecznie i z przekonaniem, że nie jest to już dla mnie (dziecka) zupełnie obca osoba. Jeśli dorośli zrobią na to wszystko przestrzeń, zwiększa się szansa na to, że ów kontakt stanie się wstępem do relacji. Relacji, w której poznaję kogoś, komu zaufali moi rodzice. Komu oddali mnie pod opiekę, a nie kto wziął mnie siłą i w pośpiechu. Zobaczcie – rodzice oddali mnie pod opiekę, nikt mnie im nie wyrwał.
Relacja i bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo nie tylko w sensie samego stworzenia atmosfery, ale też zaspokojenia potrzeby. Unikanie zmian, odpieluchowania na siłę, odstawiania od piersi na siłę, zachowywania się „poprawnie”, bo w przedszkolu „nie wypada”. Bezpieczeństwo, czyli przekonanie, że dobrze jest zostawić te pewniki, które dają dziecku oparcie i stały ląd. Że jeśli możemy sobie na to pozwolić, to nie łączymy przeprowadzki z adaptacją albo nie oddajemy starszaka do przedszkola, jeśli kilka dni wcześniej urodził mu się brat lub siostra. A jeśli nawet to wszystko się dzieje, to szukamy strategii, by to poczucie bezpieczeństwa zapewnić. Jak? Np. poprzez stopniową adaptację, poprzez danie dziecku prawa do różnych emocji, poprzez taką organizację czasu po przedszkolu, w którym ładowanie akumulatorów dziecka jest ważniejsze od pracy, obiadu z dwóch dań i wszystkiego innego. Oczywiście większość rodziców pracuje i nie może sobie pozwolić na szaleństwa w tym czasie, ale warto pamiętać, że adaptacja dotyczy pewnego okresu czasu, który możemy zaplanować, zwłaszcza, że nie zdarza się to co miesiąc.
Relacja, bezpieczeństwo i szukanie porozumienia. Dwa tygodnie temu brałam udział w spotkaniu na południu Polski, które zorganizowała pewna mama. Wszystko zaczęło się od tego, że nie miała w sobie zgody na sposób, w jaki w przedszkolach, m.in. podczas adaptacji, traktuje się dzieci. Małe miasto, ktoś mógłby powiedzieć „nie da się”, tymczasem na spotkaniu było tylu chętnych, że trzeba było zmieniać miejsce i powiększać salę. Po co o tym piszę? Bo od takich spotkań zaczynają się zmiany, nawet te małe. Rozmawialiśmy o adaptacji właśnie. O tym, że czasem nie ma wyboru placówki, a druga strona wcale nie planuje adaptacji. O tym, że zawsze można szukać dialogu, bez roszczeń, oczekiwań i ocen. Dialogu, porozumienia, kompromisu. Próbujcie, bo to w Was jest ta moc do zmian.
***
P.S. Jutro dla wielu z Was i Waszych dzieci, również dla nas i naszej córki, początek czegoś nowego. Przypuszczam, że tak, ja ja, możecie patrzeć na swoje dzieci i zastanawiać się, kiedy ten czas minął? Trzy lata, może mniej, jak chwila. Z adaptacją, z trudnymi chwilami i emocjami, pewnie będzie podobnie. Pamiętajcie, że nie ma jednego wzorca wchodzenia w społeczność przedszkolną i że każde dziecko może reagować zupełnie inaczej. Dajcie dzieciom i sobie dwie rzeczy – czas i empatię. Powodzenia!