Kilka tygodni temu zaczęliśmy szukać przedszkola dla naszej córki. Od początku wiedzieliśmy, czego szukamy, a czego zdecydowanie nie. Na co możemy się zgodzić, a na co nie. Na naszej liście znalazły się zarówno te mocno zdeklarowane przedszkola bliskościowe, jak i te zupełnie „nie z tej bajki”, ale zatrudniające empatyczną i wspierającą kadrę. W każdym z tych miejsc pytaliśmy o to, co dla nas ważne, z kwestią adaptacji na czele.
Po ośmiu latach współpracy z różnymi przedszkolami, mogę śmiało powiedzieć, że są rzeczy, które nie mają dla mnie żadnego znaczenia. Nie skusi mnie oferta zajęć dodatkowych, bogaty program przedstawień i świetne warunki lokalowe. To wszystko nie widnieje na mojej liście plusów, natomiast sam fakt, jak w danym przedszkolu wygląda adaptacja, miał kluczowe znaczenie. Ten wpis nie będzie jednak dotyczył naszego wyboru, bo chcielibyśmy, żeby pozostał kwestią prywatności naszej i naszego dziecka. Będzie to jednak tekst o adaptacji, a w zasadzie pierwszy tekst z cyklu o adaptacji. Na początek o zaufaniu i relacjach.
Zaufanie
O tym, że adaptacja jest procesem, chyba nie trzeba pisać. Nie ma złotych recept, sztywnych ram czasowych, ani rozwiązań, które sprawdzą się w przypadku każdego dziecka. Są jednak pewne elementy, które mogą mieć znaczenie dla adaptacji przedszkolnej dziecka i jego rodziny. Celowo wspominam o rodzinie, a nie tylko o dziecku, bo wierzę w moc systemu i tego, że jedna zmiana działa na nas wszystkich. To nowy etap nie tylko w życiu dziecka, ale każdego z osobna. W domu pojawia się przedszkolak, a my stajemy się „rodzicami przedszkolaka”, budujemy nowe relacje, wchodzimy w nową grupę. W naszym dotychczasowym układzie i w tych nowych, których stajemy się częścią, pojawiają się nowi ludzie, których możemy (lub nie) obdarzyć zaufaniem. Kiedy piszę o tym zaufaniu, mam w głowie trzy wymiary. Zaufanie do siebie, zaufanie do dziecka i jego kompetencji oraz zaufanie do personelu. O każdym z nich napiszę pewnie jeszcze w kolejnych tekstach, dzisiaj najmocniej skupię się na pierwszym i ostatnim.
Do siebie
Zaufanie do siebie to dla mnie takie przekonanie, że wiem, co robię i wiem, jakie decyzje podejmuję. Może miewam wątpliwości, może kryzysy, albo obawy, ale one są moje. Mogę o nich pogadać z mężem, przyjaciółką, dać sobie dawkę empatii, ale to wszystko nadal jest moje – nie dziecka. Moja jest tęsknota, nie mojego dziecka, więc go nią nie obarczam. Moje są obawy, nie mojego dziecka, więc ich na nie nie przelewam. Moje są nadzieje, nie mojego dziecka, więc nie oczekuję, że ono je zrealizuje, bo mamusia tak chce. Dziecko wchodzi do przedszkola ze „swoim”, a to, co moje, zostaje ze mną.
„Zanim pomyślisz o adaptacji dziecka – pomyśl o swojej adaptacji i o swoich emocjach (…) Naturalne jest, że sytuacja rozstania jest trudna dla obu stron, ale to dorosły powinien uporządkować swoje uczucia, by móc prowadzić swoje dziecko. To Ty musisz odnaleźć w sobie siły, by stać się dla niego oparciem w tej sytuacji.”
Katarzyna Wnęk-Joniec
Zaufanie do siebie to też taki kawałek, w którym znam swoje dziecko i wiem, co może mu pomóc, a co niekoniecznie. Oznacza to dla mnie mniej więcej tyle, że chętnie wysłucham porad i wskazówek np. personelu przedszkola, ale każdą z nich przepuszczę przez filtr mojej relacji z dzieckiem. Będą więc rzeczy, na które się nie zgodzę, będą takie, które zmodyfikuję, ale będą też pewnie takie, z których z chęcią skorzystam. Kiedy mówię o tym filtrze relacji, mam na myśli taką refleksję, w której każdą wskazówkę rozważam pod kątem tego, co wiem o moim dziecku i o naszej relacji. Co może nam służyć, a co niekoniecznie. I działa to w dwie strony – raz mogę pomyśleć, że uciekanie bez pożegnania nie zrobi nam dobrze, a innym razem, że moja obecność w nadmiarze też nie doda dziecku skrzydeł. Poddaję więc refleksji to, co ktoś mi proponuje, uznając jednocześnie, że ani ja, ani nikt inny, nie znamy odpowiedzi na wszystkie pytania i dobrze jest szukać ich wspólnie, pamiętając o kogo tak naprawdę tutaj chodzi.
Piszę o tym dlatego, że co roku obserwuję nowych rodziców w przedszkolach i ich sposób wchodzenia w proces adaptacji. Czasem dzieje się tak, że korzystają wyłącznie ze swoich pomysłów i nie są otwarci na inne propozycje, a czasem zupełnie zapominają, że to oni wprowadzają dziecko w świat przedszkola. Zdarza się więc, że widzę taki mechanizm, w którym rodzice zatracają swoją wiedzę i kompetencje, a w całości zdają się na to, co im się mówi, a czasem nawet narzuca. Nie ma oczywiście nic złego w udzielaniu rodzicom wsparcia, ale kluczem jest jego adekwatność. Czego dane dziecko i jego rodzice potrzebują? Co im pomoże, a co nie? Co będzie służyć ich relacji, ale też przyszłym relacjom z personelem przedszkola? Wreszcie kto jest ekspertem od tego, konkretnego dziecka?
Miałam w swojej pracy kilkanaście rozmów z rodzicami, którzy żałowali, że zdecydowali się na jakieś zachowanie wobec swojego dziecka. Że zgodzili się na rezygnację ze swojego sposobu pożegnania, że pozwolili wyrwać je sobie z rąk, że zgodzili się wyjść po angielsku, bo „tak będzie lepiej”. Rodzice ci poszli za radą, być może podyktowaną dobrą intencją, doświadczeniem albo czymkolwiek, czym takie rady próbuje się uzasadnić. Problem polega jednak na tym, że łatwo ich udzielać, kiedy nie ma się z dzieckiem relacji. Kiedy nie ryzykuje się nic, a przemawia z pewnym uogólnieniem. Oddając dziecko do przedszkola, rodzice nie oddają go na własność. Z chwilą wejścia do budynku, to nadal oni najlepiej znają swoje dziecko. To nadal oni mają główne prawa, to nadal oni decydują, mogą się na coś zgodzić lub nie. Nie oznacza to, że zachęcam do rewolucji i demonstracji, w których „my rodzice wiemy najlepiej”. Chodzi mi raczej o podejmowanie dialogu, w którym głos rodzica spotyka się z głosem personelu i szukamy czegoś wspólnego – dla tego dziecka, a nie dla którejś z dorosłych stron.
„Do tego, żeby adaptacja się udała, potrzebne jest to, żeby rodzic czuł się bezpiecznie z tym, że powierza komuś dziecko. Żeby ufał, że panie zatroszczą się o jego dziecko i poinformują, gdyby coś niedobrego się działo. Potrzebne jest też to, żeby rodzic był w miarę pewien, że nie robi dziecku krzywdy tym, że się z nim rozstaje.”
Agnieszka Stein
Zaufanie do siebie jako rodzica oznacza też dla mnie to, że wiem, że moje dziecko wchodzi w nowe relacje i ja mam zasoby, żeby je w tym wspierać. Żeby mu o tych relacjach mówić, żeby pokazywać płynącą z nich wartość, ale żeby też korzystać z wiedzy o dziecku, która może te relacje umacniać. Że jak wiem, że nie lubi dotyku, to o tym powiem, szanując jednocześnie jego potrzebę intymności. Że jak wiem, że jest wycofane, to go do niczego nie zmuszam. Że jak sama tracę pomysły na wejście w grupę, to szukam ich u innych rodziców i personelu, jednocześnie biorąc z nich to, co jest w zgodzie ze mną. To bywa trudne do wypośrodkowania, żeby wiedzieć swoje, a jednocześnie czerpać z wiedzy i doświadczenia innych. Nie przyjmować postawy, że ja wiem najlepiej, ale też nie poddawać się wszystkiemu, z czym niekoniecznie czujemy się dobrze.
Do dziecka
Zaufanie do dziecka to temat rzeka. Dla mnie kryje się trochę w tym, że wiem, że da radę. Że da radę, czyli wejdzie w ten proces adaptacji i będzie w nim z całym jego dobrodziejstwem. Że jak zaliczy kryzys, to ok. Że jak nie będzie chciało wyjść do przedszkola, to ok, a jak nie będzie chciało z niego wyjść, to też ok. Że „ok” są różne rzeczy, bo to jest proces i moje dziecko w tym procesie jest, a ja razem z nim. Ok, czyli robię dla nich miejsce, co wcale nie oznacza, że im się podporządkowuję. Patrzę więc, czego moje dziecko potrzebuje, a czego nie. Jakiego pożegnania, jakiego przywitania, jakich słów, gestów i emocji.
Dzieciom poświęcony będzie kolejny tekst.
Do personelu
Ktoś pomyśli, że wyżej napisałam, żeby nie ufać, a to nie tak. Bez zaufania do personelu, bez przekonania, że moje dziecko jest w dobrym miejscu, że mogę liczyć na kontakt i wsparcie, będzie mi trudno. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt, bo przecież nie każdy z nas ma wybór jak z katalogu i nie każdy zastanawia się czy wybrać przedszkole w 100%, czy tylko 50% bliskościowe. Czasem wyboru nie ma i zdajemy się na coś, co po prostu jest. I tu znowu pozostaje nam tylko zaufanie. Takie, że da się rozmawiać, że można szukać rozwiązań, coś podpowiadać, organizować spotkania, a nawet robić swoje, mówiąc o pewnych rzeczach dziecku i to na jego emocjach bazować.
Zaufanie do personelu to podstawa do wejścia w relację, nie tylko moją z nauczycielami, ale też dziecka z nauczycielami. Bo to ja w pewnym sensie przekazuję im dziecko, nikt mi go nie wyrywa (zarówno symbolicznie, jak i dosłownie), a już na pewno nie powinien. Moja postawa, moje nastawienie może więc mieć znaczenie nie tylko dla mojego kontaktu z daną osobą, ale też dla tego, jak w ten kontakt wejdzie moje dziecko. Czy pomyśli „ok, mama zachowuje się spokojnie, więc pewnie tak jest”, czy raczej „odczytuję sygnał o zbliżającym się niebezpieczeństwie, moblizacja!”. I tu znowu – nie jest tak, że wszystko jest tylko po mojej stronie, bo mogę iść z sercem na talerzu, a spotkać ścianę. Mogę w nią walić głową, albo jakoś ponazywać tę sytuację mojemu dziecku. Że różni ludzie mają różnie, że my w tym wszystkim możemy robić swoje, że dalej możemy szukać pomysłów, żeby zatroszczyć się w tej sytuacji o siebie, ale nie tylko.
Razem możemy więcej – wiem, to brzmi okropnie banalnie. W przypadku adaptacji owo „razem” naprawdę ma znaczenie. Nie stoimy po żadnej ze stron i nie musimy sobie nic udowadniać. Możemy od siebie brać i wzajemnie się obdarowywać, pamiętając przy tym, że tym, co buduje relacje, jest właśnie zaufanie i autentyczność.