Prawdopodobnie większość z nas chociaż raz rozmyślała o byciu dobrą matką. Może myślałyście nad definicją, może nad tym, że Wy nie dacie się zwariować, że to nie dla Was i że nie będziecie stawały do matkowego konkursu. Może zastanawiałyście się czasem czy jeszcze jesteście dobrymi matkami skoro Wasze dzieci śpią z Wami/śpią same, chodzą do żłobka/są z Wami w domu, piją Wasze mleko/piją mleko w proszku, noszą czapkę przy plus 12/nie noszą przy plus 12 i tak dalej, i tak dalej. Może nawet weszłyście w jedną z tych dyskusji, gdzieś na forum albo na ławce przy piaskownicy i zdarzało Wam się myśleć, jak w ogóle można robić tak, a nie inaczej.

Ja też tam byłam. Chwilę po tym, jak zauroczyłam się rodzicielstwem bliskości, byłam pewna, że to jedyna słuszna droga. Że chusty, piersi, współspanie i bliskość to tylko kwestia chęci i żal dzieci, które tego nie mają. Szybko z niej zeszłam, a raczej szybko przegoniły mnie sytuacje, w których ktoś dawał mi do zrozumienia, że to moje jest dziwne i „co ze mnie za matka”. Różnorodność doświadczeń i rozwój w rodzicielskiej roli pomagały mi zmieniać moje spojrzenie na wiele spraw. Odchodzić od ocen, porzucać zdziwienie, że ktoś coś robi, nie oczekiwać, a przede wszystkim nie nawracać. Moje już dawno nie jest mojsze. Jest po prostu moje.

Empatia? Ja też poproszę!

Każdego dnia budowałam w sobie przestrzeń na to, że inne matki to nie ja, a ich wybory nie są moimi wyborami. Że mogą dotykać moich granic, ale to już mój kawałek. Że mogą budzić moje potrzeby, ale on też jest mój. Że wszelkie oceny i interpretacje są moje i że sądzić to ja sobie mogę, ale nie chcę. Czasem jeszcze tam bywam, strzelam piorunami, nawet w myślach. Szybko jednak rozpoznaję w sobie to, że zwykle to w takich chwilach czegoś mi brakuje i o coś chciałabym się zatroszczyć. I to też dostałam od innych matek, choć żadna z nich nie wie, że mi to dała.

Od kiedy przyszła na świat nasza córka, w zasadzie przez większość czasu zajmuję się nią sama. Taki rytm pracy mojego męża, takie nasze tymczasowe wybory. Wiele razy myślałam sobie, że z tą całą wioską to jednak nie ściema i że gdybym tylko miała bliżej moją mamę, mogłabym czasem po prostu wyjść sama, pobyć ze sobą i tylko dla siebie. Tymczasem przez długi czas codzienność dawała mi tylko ochłapy, jakiś luz w weekend, jakiś spokój, kiedy odwiedzali nas dziadkowie.

Zdarzały się więc chwile, w których brakowało mi siły. Zdarzają się zresztą nadal, jak teraz, kiedy już czwarty tydzień trzyma nas w domu choroba, a ostatnie miesiące są dla nas wyjątkowo parszywe pod względem rodzinnym. Wiele razy dawałam się więc ponieść myślom, co ze mnie za matka? Dziewczyny z insta jedzą owsiankę codziennie i ich dzieci też to robią. Sąsiadka z parteru biega z wózkiem, a zajęcia dla ćwiczących mam, które widzę z okna, zawsze są obłożone. Do tego fakt, że czasem kupuję obiad na wynos, a maks moich możliwości to zabawa w lekarza, oczywiście ja leżę.

Nie było niczym zaskakującym to, jak łatwo wpadłam w pętlę poczucia winy. Zaciskała się mocniej, kiedy zaczęłam być aktywna zawodowo albo kiedy to mój mąż zdobywał uznanie córki, a ja byłam od brudnej roboty. Zastanawiałam się wtedy, co zrobić? Jak jej to wynagrodzić, jak odzyskać naszą relację, jak mogę coś w sobie poprawić? Im dłużej w tym byłam, tym bardziej skupiałam się na sobie i na tym, co zrobiłam „nie tak”. Bo jak to? Ja? Psycholog od dzieci? No pięknie, niezła reklama samej siebie! Co mi po tych kursach i książkach? 

Znam dobrze ten głos gdzieś w środku mnie, który mówił do mnie te i podobne słowa. Powiedzmy sobie szczerze, jest w tym mistrzem i wie, gdzie uderzyć. A raczej wiedział.

Uderzał więc z całą mocą poczucia winy, które gromadziłam w sobie. Każda kolejna myśl, każdy pomysł wyjścia z tej sytuacji, trzymały mnie mocno przy sobie, wcale nie przy moim dziecku. Co ciekawe ono często nawet nie dawało po sobie znać, że coś nie gra, że z czymś nawalam, a wręcz odwrotnie. Ja natomiast ciągle stałam „tam” jedną nogą.

Pewnego dnia dotarło do mnie, że jak tej nogi „nie oderwę”, to będę tam tkwić w nieskończoność. To był pierwszy krok do tego, żebym sama też stanęła w kolejce po empatię, po empatię dla samej siebie.

Ludzie wybierają najlepsze dostępne im strategie

A matki to też ludzie.

To nie jest tak, że to przestrzeń na racjonalizację i mówienie, że nie będę nic zmieniać, bo robię najlepsze, co mogę. To raczej świadomość, że z tego, co mam wybrałam najlepiej. Że te zamawiane obiady, zabawy na leżąco i dni, w których odliczałam do nocy, to był mój maks. Coś kosztem czegoś. Tutaj łatwość, tam bliskość. Wystarczająca ja, nie ta idealna.

Mniej więcej od roku już wiem, że mi to poczucie winy w niczym nie pomogło. W niczym. Że mogłam tak godzinami wysłuchiwać wywodów tego głosu, że dramat, tragedia i w ogóle z czym do ludzi. Głosu, który nadawał tylko do mnie i o mnie. Subiektywne coś, mieszanka myśli i uczuć, jakieś po-czucie.

Jak dogadałam się z moim poczuciem winy?

Zaczęłam od tego, że uczciwie dałam mu dojść do głosu. Że mogło sobie być, pogadać, zaistnieć, a ja nie chciałam wchodzić z nim w dyskusję. Kiedy nabierałam większej świadomości swoich potrzeb, potrafiłam już rozpoznawać te, których głos dobija się do mnie najmocniej. Łatwość, wzajemność, prywatność, intymność, autonomia, bycie branym pod uwagę. Z ich świadomością przyszły nowe strategie i łagodność, której sama sobie nie dawałam.

Po jakimś warsztacie u Agnieszki Stein dotarło do mnie, ile czasu spędzam w systemie przetrwania i jak trudno mi być w nim taką, jaką bym chciała. To wtedy zrozumiałam, że kiedy jest mi trudno i za dużo, to tak po prostu jest i tyle. Że tego nie przeskoczę i żadne „wyjdź poza strefę komfortu” mnie z tego nie wyrwie. To po prostu minie, coś się zmieni, o coś się zatroszczę, albo zadbanie o siebie będzie łatwiejsze, bo np. pojawi się wsparcie.

Zamiast solidnych reprymend, coraz częściej zaczęłam dawać sobie empatię.

Wystarczająco dobra

Mam poczucie, że ten termin jest nadużywany ostatnio wszędzie tam, gdzie dorośli chcą zracjonalizować swoje potknięcia. Nie muszę być idealna – krzyczą – chcę być wystarczająco dobra, bo mam prawo do błędów. Pewnie, ja też mam. I wiem też, że wystarczająco dobra to taka, która ma świadomość swoich potknięć, ale frustracji nie przerzuca na dziecko i próbuje je przed nimi chronić. Nie krzyczy więc na dzieci, w imię bycia wystarczająco dobrą, ale próbuje zadbać o swoje potrzeby, bo ten krzyk gdzieś tam się zaczyna. Nie racjonalizuje wybuchów złości, ale bierze tę złość na klatę (To nie Ty mnie wkurzasz, to ja się wkurzam). Nie buduje relacji z dzieckiem na poczuciu winy, bo dzieci potrzebują bycia tu i teraz, a nie w przeszłości, którą chcemy im wynagradzać.

Próbuję więc być wystarczająco dobra. Próbuję dawać sobie empatię. Poszłam na układ z poczuciem winy. Czasem mam wrażenie, że te trzy rzeczy to najlepsze, co mogę sama sobie dać, nie tylko na Dzień Matki.

Wiem, że też tam bywacie

Rozmawiamy o tym na warsztatach, piszecie maile.

Poczucie winy, bo nie mam już tyle czasu dla starszego, kiedy pojawiło się rodzeństwo.

Poczucie winy, bo wróciłam do pracy, a ono jest z babcią.

Poczucie winy, bo nie udało mi się urodzić naturalnie/karmić piersią, a tak bardzo chciałam.

Poczucie winy, bo nie stać mnie na bliskościowe przedszkole, a mówi się, że to bardzo ważne.

Poczucie winy, bo chciałam dać dziecku pełną rodzinę, a nie wyszło.

Poczucie winy, bo zabawa w Elsę doprowadza mnie do szału, chcę poczytać i w ogóle to te dziecięce zabawy mnie nudzą.

Nie napiszę Wam „chcecie być szczęśliwe, to bądźcie”, bo to bzdura. Mogę Wam tylko napisać, że jeśli jest Wam źle z tym poczuciem winy, to można próbować coś z nim zrobić. Próbować i dać sobie czas, bo to nie zmienia się za dotknięciem różdżki.

Ściszyć głos, który mówi „oj Matko, Matko!”. Spojrzeć na siebie z empatią i otaczać się ludźmi, którzy mogą nam ją dawać. I mieć z tyłu głowy świadomość, że wybieracie najlepsze spośród dostępnych Wam strategii.

Na koniec dla Was, dla mnie, Brene Brown. Na Dzień Matki jak znalazł

(możecie włączyć polskie napisy)