Wkurzam się czasem. Mniej niż kiedyś, ale się wkurzam. Kiedy bywa mi trudno, kiedy mam za dużo, kiedy dużo myślę i analizuję, kiedy dopuszczam do siebie jakieś powinności i oceny. Wkurzam się, kiedy wirusy albo deszcz zatrzymują nas w domu. Wkurzam się, kiedy gotuję obiad, a nikt nie chce go jeść. Wkurzam się, kiedy sprzątam cały dzień, a wieczorem już nic nie widać. Wkurzam się jako matka, wkurzam się jako żona, córka, pracownik, koleżanka.

Wkurzam się. Się wkurzam. Ale to nie Ty mnie wkurzasz, to ja się wkurzam.

To jest moje

Czytam ostatnio różne teksty, rozmawiam z rodzicami, słyszę to z ust różnych ludzi, którzy pracują z dziećmi. Czasem mam poczucie, że to jakiś rodzaj coming outu, szczególnie w sieci.

Moje dziecko mnie wkurza i mam odwagę mówić o tym głośno!

Moje dziecko mnie złości i nie zamierzam tego ukrywać!

Czas przestać udawać, że jesteśmy idealne, my też mamy emocje!

No pewnie, że mamy, całą gamę. Lubię sobie myśleć o tych moich emocjach, a kiedyś, na warsztacie z Agnieszką Stein, nawet zaczęłam je sobie wyobrażać. Dokładniej to wyobrażam sobie moją złość, która jest suką, jest kudłata i ma plamy. Jest mała, ale niesamowicie głośno szczeka. Moja suka ma na imię Punia, bo ona właśnie taka jest – niby twarda, ale taka delikatna. No cała moja Punia. Moja złość.

Pewnie, że złoszczę się na różne matczyne sytuacje. Na jakieś kawałki rodzicielskiej codzienności, zwłaszcza tej zmęczonej, przeciążonej, albo tej, która godzi ze sobą kilka rzeczywistości jednocześnie. Wkurzam się i to jest moje. Punia rodzicielstwa. Czasem trzymam ją na smyczy, czasem daję jej poszaleć, a potem odsyłam na posłanie, bo przegina i za głośno warczy. Patrzę wtedy na nią i wiem, że jest taka moja. Od początku do końca. Że to ja ją karmię, ja dolewam jej wody, ja zabieram ją na spacery – do domu, do pracy, do dziecięcego pokoju. Czuję się za nią odpowiedzialna, jak w cytacie z „Małego Księcia”. Oswajam ją i przy tym całym oswajaniu wiem, że to tylko i wyłącznie moja robota.

To nie jest mojego dziecka

To, że się wkurzam jest moje. Nie mojego męża, mojego dziecka, mojego szefa, moich rodziców i wszystkich ludzi dookoła. To ja się wkurzam.

Jestem w jakiejś sytuacji, która dzieje się tu i teraz. Czasem ją znam, bo się powtarza, a czasem zaskakuje mnie zupełnie. Zwykle tego nie dostrzegam, ale ja coś sobie o tej sytuacji myślę. Niektóre z tych myśli są automatyczne, lecą niczym pociski, a ja nie zdaję sobie z nich sprawy, bo płynę na fali tej złości.

Że ona mnie nie słucha.

Jak grochem o ścianę.

Że nie szanuje mojej pracy.

Że do końca moich dni będę sprzątać jej pokój.

Że on znowu zostawił buty w progu.

No ileż można, znowu, jak zwykle, moja zakichana codzienność przy garach/przy mopie/w nudnej pracy itp.

Część z tych myśli zaczyna się w moich potrzebach, które dają o sobie znać. Tych, które chcą być brane pod uwagę, tych, które szukają wzajemności albo tych, które tęsknią za łatwością. Czasem dochodzą do głosu jedne, a czasem zupełnie inne. Wtedy ta moja złość to taka lampka kontrolna – o coś chce się zatroszczyć, ale średnio mi się udaje.

Część z tych myśli zaczyna się w lękach i obawach. Bo jak teraz nie będzie sprzątać, to pewnie już nigdy. Jak teraz nie będzie współpracować, to pewnie już to się nie uda. Dochodzą do tego głosy pełne ocen, tych o mnie i o dziecku. Bo jak to tak można, widział ktoś dziecko, które nie wykonuje poleceń matki? Dziecko, które odmawia? Dziecko, które ma swoje zdanie?

Część z tych myśli dała mi przeszłość, niekoniecznie moja, ale ta, na której wyrosło otoczenie. Bo dzieci powinny się słuchać. Bo dzieci nie mogą wchodzić na głowę. Dziecko ma zjadać cały obiad i nie marudzić. Co ze mnie za matka, która nie umie wyegzekwować porządku w pokoju.

Biegają sobie te i inne myśli po mojej głowie tak szybko, że nawet ich nie zauważam. Moje myśli, w mojej głowie, z mojego ciała. Szaleją tak, że ja się nakręcam, wskakuję na karuzelę złości i jestem! Wściekam się. Wkurzam się. Daję się ponieść!

To ja się kręcę, nie moje dziecko mnie kręci. To ja jestem dorosła i mogę to zatrzymać, a nie oczekiwać, że zrobi to cztero, sześcio albo ośmiolatek.

Wziąć to na klatę

Mało naukowy ten termin, ja wiem. Ale chyba najlepiej oddaje to, co myślę, kiedy słyszę, że dziecko kogoś złości. Że mąż wkurza, a szef to jeszcze dosadniej.

To ja się złoszczę, to ja się wkurzam. To jest we mnie i o mnie, a nie o tych ludziach obok i to ja mogę to wziąć na klatę (lub nie). Wziąć na klatę, czyli przejąć odpowiedzialność. Nie zrzucać jej na dziecko, bo ono znowu, ono zawsze, ono nigdy i ile razy bym nie mówiła, to ono coś tam.

Ok, przyznaję się, mam trudne emocje. Nie jestem idealnym rodzicem, partnerem, dzieckiem. Ale samo przyznanie się niewiele zmienia. Mam je i tyle. Nie pomoże mi raczej krzyk i stwierdzenie, że nie zamierzam przed dzieckiem udawać. Nie pomogą awantury, bo jestem z krwi i kości, mam prawo do złości, a moje dziecko „musi” to wiedzieć.

No pewnie, że mam, jak do wszystkich uczuć. Pytanie jednak czy mam prawo przerzucać tę moją złość na innych? Szukać w nich winy, obarczać nią, obciążać albo czynić kogoś odpowiedzialnym za jej wyciszenie?

To ja jestem odpowiedzialna za moją złość, wkurzenie i wszystkie odmiany. Odpowiedzialna, ale nie winna. Tu nie chodzi o obwinianie się, że to źle, że się złoszczę. Że coś ze mną nie tak i wymagam poprawki. Nie chodzi o dokładanie sobie i twierdzenie, że jestem fatalną matką, bo zdarza mi się wkurzyć. Wzięcie odpowiedzialności za uczucia, to przyznanie przed samym sobą, że one są we mnie i ode mnie wychodzą. I że to ja mogę stawić owej złości czoła, a nie oczekiwać, że wszyscy dookoła (na czele z dzieckiem) przestaną mnie wkurzać.

To jest moje i to ja mogę szukać (również pomocy)

Dwa lata temu moja Punia potrafiła dać czadu. Lubiła ujadać w kuchni, w porze obiadowej. Wszystko przez to (a przynajmniej tak wtedy twierdziłam), że moje dziecko nie chciało jeść tego, co ja ugotowałam. Było więc gotowanie, tysiące moich myśli o nim, a w efekcie cała paleta emocji.

Nigdy nie zje tego, co ugotuję.

Ja się tak staram, a ona nic.

Gotuję i gotuję, sterczę przy garach, a tu nic, nawet nie doceni.

Jak tak nie będzie jadła, to umrze mi z głodu.

Super, fajnie, Gonzalez to sobie może gadać, ale ona naprawdę nic nie je i jest na trzecim centylu.

Znowu się nasłucham od pediatry.

Co ze mnie za matka, że nawet nie umiem ugotować nic dobrego, skoro moje dziecko nic nie chce jeść.

Znowu pojedziemy do rodziny i znowu ona nic nie zje, a ja się nasłucham.

Mogłabym tak godzinami. Byłam tam całą sobą. Byłam w tym niejedzeniu i złoszczeniu się, choć bardzo się starałam, żeby nie okazywać tego mojej córce. Wiedziałam przecież, że to jej nie pomoże. Znałam to, co mogłoby jej pomóc, ale dostęp do mojej wiedzy zalewały mi wspomniane myśli i emocje. Zdarzało mi się krzyknąć, kiedy jedzenie lądowało na ziemi i wcale nie byłam z tego dumna. Nie czułam, że chcę sobie tę moją złość racjonalizować i tłumaczyć. Czułam natomiast, że chcę ją wziąć na klatę. Oswoić właśnie, poszukać wsparcia. Przyznać przed sobą, że to nie moje dziecko i nie jedzenie sprawiają, że chodzę wkurzona. To ja się wkurzałam.

Trafiłam wtedy na warsztaty o dorosłej złości i zaczęłam pracę nad swoją. Poznałam się z Punią, nadałam jej imię i jak doświadczony psiarz już wiem, które machnięcie jej ogona zwiastuje wybuch, a kiedy jeszcze jest w stanie się wycofać. Doświadczyłam tego mocno, na sobie i na sobie zaczęłam te zmiany.

Dzisiaj nadal się wkurzam, to się zdarza. Kiedy emocje już opadną, szukam tego, co za nimi było. Tego, o co chcę się zatroszczyć, albo tego, czego mi zabrakło. Czasem jest to tylko kwestia obecności drugiego dorosłego, czasem wielu potrzeb jednocześnie, a innym razem po prostu przeciążenia. Czasem to moje myśli mnie nakręcają, więc szukam dla nich racjonalnej konkurencji (np. że to nieprawda, że nigdy nic nie je i nie umrze z głodu, bo sobie ten głód i sytość reguluje). Złoszczę się nadal, ale moje dziecko mnie nie złości. Wkurzam się nadal, ale mój mąż mnie nie wkurza.

To ja się wkurzam, złoszczę i wściekam i ja chcę się tym wszystkim zajmować, być za to odpowiedzialna. Oswajać to i nie czekać, że ktoś to zrobi za mnie. Zmieniać, a nie oczekiwać, że ktoś się zmieni. Biorę na klatę swoją złość, bo ona jest moja, nikogo innego.