Zrobiliśmy ogromny krok we wspieraniu dzieci w emocjach. Coraz więcej o nich wiemy, coraz więcej się dowiadujemy, znamy nowe strategie i sposoby wspierania. Rodzice (a przynajmniej część z nich) chcą towarzyszyć dzieciom w emocjach, nazywać, regulować. Chcą być tłumaczami, którzy przekładają chaos w głowie dziecka na język tu i teraz, opis, porządek, coś, co ma pomagać.

Mówi się nam dużo, żeby zauważać i nazywać, bo to dzieciom służy i co do tego nie ma wątpliwości. Co jednak robić wtedy, kiedy dzieci, rozpalone już złością, strachem, smutkiem, nasze nazywanie tych stanów, rozpala jeszcze bardziej? Kiedy możemy zmniejszyć pożar emocji słowami, niczym wodą, a kiedy stają się one benzyną?

Być może są wśród Was tacy, którzy przeczytają to, co wyżej i już wiedzą, że to nie o nich. Że nazywanie wspiera ich dzieci, że koi i reguluje. Myślę, że będą też i tacy, którzy pomyślą, że u nich to bywa różnie, czasem pomaga, a czasem nie. Wiem jednak, że spora grupa rodziców powie: No właśnie! Bo moje dziecko wcale nie chce gadać o uczuciach.

I wiecie co? Ja znam takich dzieci bardzo dużo.

Dlaczego tak może się dziać?

Pierwszą rzeczą, którą warto wziąć pod uwagę jest to, że nazywanie emocji jest częścią wspierania a nie istotą. Dostrojenie emocjonalne, które jest ważnym elementem wsparcia i przyjęcie perspektywy dziecka są bazą do tego, żeby jakikolwiek komunikat miał sens. My jednak w dużej mierze jesteśmy w tych komunikatach i chcemy często przede wszystkim ponazywać, niekoniecznie mając uważność albo pamięć o owym dostrojeniu.

To dostrojenie jest ważne z punktu widzenia rozwoju i stanowi pewną gwarancję, zapewnienie dla dziecka, że jego komunikaty są czytane tak, jak ono je nadaje. Że jak u niego jest smutek, to rodzic odbiera ten trud. Że jak u niego radość, to rodzic to czyta tak samo. Że jak coś ono nada, to dostanie informację zwrotną (z ciała, twarzy, tonu głosu), że intencja została odczytana.

Oczywiście nie chodzi tu o takie proste przełożenie, że jak dziecko „nada mi” złość, to ja odpowiem złością, ale o dostrojenie do temperatury tych emocji i nie udawanie, że świeci słońce albo „popatrz ptaszek leci”, jak u dziecka – 20 i ścinający z nóg wiatr.

To, o czym warto pamiętać to to, żeby nie robić z dostrojenia wyzwania i zadania, ale żeby ono było w nas i autentyczne. Żeby dziecko dostrzegło, że informacja do nas dotarła i raz przetłumaczymy ją jak tłumacz przysięgły (bo mamy zasoby), a innym razem jak guglowski translator (bo ich nie mamy). Grunt, żebyśmy próbowali nie pogubić sensu tego komunikatu i pokazali dziecku, że to co ono czuje i pokazuje, jest przez nas zauważone.

Zauważone to jedno, z próbą przyjęcia perspektywy dziecka, to drugie. Ja wiem, bo mam 35 lat, że jak tatuaż w czaszki się zgubi, a ma się w domu 12 innych, to „tatuaż to tatuaż”. Ale dla mojego dziecka to jest wszystko albo nic. Ja wiem też, że gdyby nie wzięło do przedszkola elementów z lego Ninjago, to by ich nie zgubiło, ale tutaj mimo wieku, nikomu nie pomaga „a nie mówiłem”. Próbuję więc tę perspektywę dziecka widzieć, co znowu nie zawsze musi wyrażać się w słowach, a czasem w braku słów i wręcz ugryzieniu się w język.

No i tu dochodzimy do gadania, co w wielkim skrócie można próbować przedstawić tak:

Patrząc na ten uproszczony schemat, warto pamiętać, że będą dzieci i będą sytuacje, w których „ostatni” element będzie już zbędny albo może przyjść później. W większości sytuacji będzie też tak, że ten „ostatni”, bez wcześniejszych, będzie mniej wspierający. Znacie klimat „widzę, że Ci trudno, złościsz się, mogę pomóc?” wypowiadanego przez zaciśnięte ze złości zęby dorosłego? Albo znudzone „słyszę, że to ważne” rzucone jakby mechanicznie?

Dzieci szczególnie potrzebują dostrojenia, a jeśli ciekawi Was, co dobrego robi to w rozwoju ich mózgów, odsyłam Was do całego rozdziału w książce „Świadome rodzicielstwo” (D.Siegel).

No dobra, ale moje i tak nie chce gadać o uczuciach?

Czyli mamy już bazę, a farba nadal się nie trzyma?

Opiekowanie trudnych emocji u dzieci to nie jest lista „to do” – dam dostrojenie, przyjmę perspektywę, dobra, czas gadać. Wrócę tu do autentyczności rodzica, ale też do takiego kawałka bycia ekspertem od swojego dziecka. Nawet jak wiem, że nazywanie uczuć pomaga, to czy pomaga mojemu dziecku? Czy to jest coś, co mu służy? A może coś, co je przeciąża?

Jest grupa dzieci, którą nazywanie, szczególnie przez rodziców, przeciąża bardzo. Kiedy ich ogień emocji bucha, to gadanie staje się paliwem, a nie wodą, która miała koić. Część z nich nie jest gotowa na to z racji swoich, indywidualnych predyspozycji. Część jeszcze z tego nie czerpie, z racji wieku. Część może i jest gotowa, ale nie chce, nie teraz, nie za każdym razem albo nie w ten sposób.

Zdarza się bowiem tak, że niektóre dzieci (moje obserwacje są takie, że znacząca część dzieci wysoko wrażliwych) mają nadmiar już w sobie i nie mają miejsca na kolejną porcję czegoś z zewnątrz. Mają już swoje emocje, ich siłę, natężenie, sposób wyrażenia. Mają swoje myśli, natłok w głowie, wyobrażenia. Mają inne stresory związane z byciem z kimś w relacji, w kontakcie, w tym, że to się dzieje między ludźmi i dochodzi tyle elementów, które mogą przeciążać.

Może być więc tak, że im już się ulewa, a my dolewamy. Że wizja rozmawiania, słuchania, przetwarzania naszych słów, naszej przejętej miny, naszej chęci bycia w kontakcie itd itd jest kolejnym stresorem i ciało krzyczy: ZAAAAA DUUUUŻŻŻŻŻOOOO, a usta dziecka: TYLKO NIE O TYCH UCZUCIACH, NIE MÓW DO MNIE, NIE!!!! NIE CHCĘ ROZMAWIAĆ!

Jak to działa?

Kiedy targają nami silne emocje, wpadamy w przetrwanie. Możemy chcieć uciekać, walczyć, zastygać w bezruchu, robić wiele różnych rzeczy, żeby „przetrwać”. Przetrwanie to czas koncentracji na sobie, na swoich przeciążeniach, na ochronę zasobów. Te ostatnie często są u dzieci nadwyrężone, a tym, co je tak nadwyręża bywa czasem ich wiek, czasem temperament, wrażliwość układu nerwowego, nadmiar stresorów, kontekst w jakim to wszystko się dzieje. Zdarzają się więc sytuacje, w których przetrwanie to przetrwanie, a nie gadanie. Sytuacje, w których zasobów jest już końcówka, a uwzględnianie kogoś obok jest ponad siły.

I co, zostawić to tak?

Uparcie powrócę do wiedzy o naszym dziecku i o tym, czego ono może potrzebować i co je wesprze. Jeśli ono krzyczy, że nie chce gadać i biegnie do swojego pokoju, raczej nie pomogę mu biegnąc za nim i krzycząc „widzę, że jesteś zdenerwowany!” Mogę dać na to przestrzeń słowami, gestem, zrobić stopklatkę i sprawdzić, co teraz.

Są dzieci, którym pomaga zauważenie tego i nazwanie „Ok, jak będziesz chciał/a, jestem pod drzwiami/w pokoju itd”.

Są takie, którym może i to pomoże, ale napięcie nie pozwoli im wyjść z pokoju i będą potrzebowały medium, pośrednika w kontakcie. Kartki z sercem wsuniętej pod drzwiami, stuknięć w ścianę, żeby dać znać, że jesteś, u młodszych dzieci kogoś, kto będzie mówił jak rodzic, ale nim nie będzie (lalka itp). Kluczem jest, żeby owy pośrednik był czymś, co dziecka nie odpala, ale jest do niego dostrojone i umie się wycofać wtedy, kiedy zza drzwi słyszy głośne NIEEEEE.

Czasem trzeba czasu, kilku sprawdzeń, przypomnień. Sygnału, że jestem i czy Ty chcesz ze mną o tym pogadać. Czasem nie uda się teraz, a dopiero w intymności przed snem. Czasem za dwa dni na spacerze albo dopiero przy obiedzie.

To, co warto mieć na uwadze to fakt, że słowa pomagają w regulowaniu emocji, ale nie muszą być jego istotą, a my ich więźniami. Że mogę dostroić się i usłyszeć NIE! a nie brnąć w nazywanie, bo tak się ponoć robi. Mogę pamiętać, że o coś w tym NIE chodzi, może o czas, może o sposób, może o nadmiar, do którego mówiąc, jeszcze dokładam.

Warto też pamiętać, że nie jest tak, że jak teraz, zaraz nie powiem dziecku, że nie chcę, żeby pluło na brata (tylko dam czas, żeby emocje opadły), to daję „pozwolenie” na takie sytuacje i wspieram „bezstresowe wychowanie”. To tak nie działa, a Juul ma trochę racji mówiąc, że w rodzinie warto kuć żelazo wtedy, kiedy jest już zimne.

To jeszcze cegiełka systemowa

Oczywiście dzieci nie żyją w próżni, ale w systemie rodzinnym, w systemie szkolnym, przedszkolnym, w wielu relacjach i interakcjach. Czasem brak chęci do rozmawiania może mieć związek z czymś więcej niż to, co po stronie dziecka. W rodzinie procesy nie zachodzą liniowo, a więc rzadko jest tak, że:

nazywam uczucia -> dziecko chce je nazywać

nie nazywam -> dziecko nie chce ich nazywać

albo jeszcze inaczej od A do B.

Działamy jako system, który jest czymś więcej niż tylko sumą części, dlatego jeśli zastanawiamy się czemu nasze dzieci nie chcą rozmawiać o uczuciach, nie pomijajmy tego rodzinnego kawałka. Oczywiście nie po to, żeby sobie dokładać, np. poczucia winy albo wyzwań („przyłożę się, to zacznie chcieć”), ale po to, żeby nie wylewać dziecka z kąpielą i mieć na uwadze, że u części dzieci nazywanie uczuć bywa kolejnym stresorem, a u innych chodzić może o coś innego*.

* Oczywiście artykuł nie wyczerpuje wszystkich możliwych przyczyn unikania rozmów o uczuciach, niech jednak będzie wsparciem dla tych z Was, którzy czytając odnajdują tutaj swoje dziecko.

Czy i kiedy się tym niepokoić?

Męcząca będę jak napiszę, że tu znowu pomaga wiedza o własnym dziecku? Wiedza i całokształt tego, co mojemu dziecku pomaga? Jak ono w ogóle radzi sobie z emocjami? Czy nie chce rozmawiać wcale czy tylko w przeciążeniu? Czy to jest tak, że nawet jak odmówi teraz rozmowy, to potem to inaczej zaopiekujemy? Czy może ono „upakuje w siebie” te wszystkie emocje, odreaguje i poniesie ich zbyt duży koszt?

Warto poszukać odpowiedzi na te pytania i jeśli mamy obawy, że niechęć do rozmów nie jest strategią na regulację przeciążenia, ale raczej na trzymanie go w sobie, to być może warto zasięgnąć porady specjalisty, który podpowie, co może być wspierające.

 

źródło zdjęcia: unsplash,