Kiedy urodziła się nasza córka, niemal całkowicie zrezygnowaliśmy z oglądania telewizji. Tym, co przetrwało jakieś dodatkowe dwa miesiące, były wieczorne wiadomości. Doskonale pamiętam te maratony z pilotem, które robiliśmy, biegając po wszystkich kanałach w poszukiwaniu informacji. A było w czym wybierać, bo przecież trochę tego jest. Problem polegał na tym, że bardzo trudno było owe informacje znaleźć. Szukaliśmy bowiem faktów, a w ich miejsce dostawaliśmy interpretacje. Wyrwane z kontekstu słowa i ujęcia, zaplanowane gesty i dobrane kolorystycznie koszule. Tymczasem my byliśmy głodni informacji, bez oceny z jednej czy drugiej politycznej kamery. Bez interpretacji, etykiet a nawet wyzwisk. Bo chcieliśmy konkretu, a nie czyjegoś punktu widzenia. Ktoś zapyta: Ok, ale po co to piszesz? Już wyjaśniam.

Kiedy dzisiaj o tym myślę, zastanawiam się, jak często to ja jestem takim właśnie stronniczym nadawcą treści. Jak często zamiast mówić o faktach, mówię o moich interpretacjach. Jak często oceniam, chociaż wmawiam sobie, że tylko obserwuję i nic złego nie mam na myśli. A potem leci potok słów i w nich słychać więcej niż wydaje mi się, że naprawdę ma miejsce.

Już wystarczy tej zabawy, czas na obiad! – wołam niby radośnie do mojej córki, a ta odpowiada mi, że jej nie wystarczy. No i ma rację, bo JEJ nie, to tylko moje zdanie.

Naprodukowałam się jak nie wiem, a on mi odpisuje tylko suche OK – gadam pod nosem o smsie od męża, choć przecież nie wiem nic o okolicznościach tego OK, a o jego „suchocie” tym bardziej.

Ale koszmarny bałagan, znowu nic nie zrobili – kotłuje się w mojej głowie, kiedy wracam do domu po dwóch dniach szkolenia.

I tak wiele razy, nie tylko w słowach ale i w myślach. Bo jak możesz nie być głodna, przecież zjadłaś tylko jedną kanapkę. Bo nie lubię tam robić zakupów, ekspedientka krzywo się na wszystkich patrzy. Bo te jego buty pod drzwiami są wiecznie porozrzucane, wiecznie!

Oceny i interpretacje. Z jednej strony temat ten dotyczy dzieci, z drugiej zaś nas samych. Mam poczucie, że jest coś takiego, że za ten obszar bardzo trudno jest wyjść, a dla mnie to wciąż jedna z najważniejszych lekcji do odrobienia. Z jednej strony można o tym czytać i się szkolić, a z drugiej trzeba wykonać ogrom pracy własnej. Tej pracy, która pomoże oddzielić fakty od ich interpretacji, podpowie, jak obserwować a nie nadawać ocen. Przytoczony przeze mnie przykład z butami, to taka esencja tego, co te oceny mogą robić w relacji. Bo jeśli zaczynam od nich dialog, to jest duże ryzyko, że daleko nie zajdę. Kiedy więc wypalam do mojego męża, że jego buty wiecznie walają się pod drzwiami, mam niemal pewne to, że zaraz zacznie się dyskusja. Bo on tak nie uważa. Bo wczoraj były poukładane i dwa dni temu też, a dzisiaj to nie wieczność. I ma rację, no ma jak nic!

Ja sama bardzo nie lubię być oceniana, a już na pewno nie w oparciu o jakiś wycinek. Zwykle rodzi to we mnie bunt, opór i niechęć do osoby, która tej oceny dokonuje. Ostatnio brałam udział w rozmowie z pewną osobą, która krytykowała matki na wychowawczym. Że leniwe, że gniuśnieją, że tylko dzieci i dzieci. Bo ona wróciła do pracy po dwóch tygodniach. Z jednej strony było to dla mnie ciekawe doświadczenie, bo przecież sama jestem na wychowawczym już 1,5 roku, z drugiej zaś moment trudnej pracy nad sobą. Żeby jej nie ocenić, choć ona oceniła przed chwilą nie tylko mnie, ale też inne kobiety. Żeby nie zalać swojej głowy myślami o tym, jaką ona jest matką (według mnie), jak biedne jest jej dziecko (według mnie) i jak w ogóle wygląda życie matek (według mnie). Bo to według mnie nie kreuje świata innych ludzi, nie opisuje go i nie wyjaśnia. I choć to bardzo kuszące, by nadawać mu nadrzędne znacznie, to czuję, że wcale mnie do ludzi nie przybliża, a raczej od nich oddala.

Bardzo podobnie jest w relacjach z dziećmi, których oceny nie budują i nie ułatwiają w nich dialogu. Kiedy wychodzę z pozycji strasznego bałaganu, tylko jednej kanapki, wystarczająco długiej zabawy, to tak naprawdę pokazuję tylko to, co nagrywa moja kamera. A ona czasem po prostu nawala, leci na rezerwie baterii, nagrywa bardzo zawężony obraz i do tego nieostry albo skoncentrowany na drobiazgach. Próbuję więc szukać alternatyw, tych trzeźwych, realnych spojrzeń, faktów. Że to nie straszny bałagan, ale rozsypane chrupki i rozrzucone klocki lego. Że to nie tylko jedna kanapka, ale tyle, ile ona chciała zjeść. Że może dla mnie zabawa trwa już długo, bo mnie nudzi i czekam na kolejne obowiązki, ale dla mojej córki jest ok, dla niej nie wystarczy. Że to ja odbieram coś w ten właśnie sposób, a ktoś inny może widzieć, słyszeć, czuć itd. zupełnie inaczej.

Fakty to nie interpretacje. Obserwacje to nie oceny. Czuję w tym ogromną moc i podstawę do budowania relacji, a nie kreowania jej według mojej wizji. Bo tak, jak ja nie lubię być oceniana, tak samo może nie chcieć tego moje dziecko, inna matka, inny ojciec albo człowiek, którego widzę tylko w pewnym wycinku, poza kontekstem.

źródło zdjęcia: flickr, João Loureiro, cc