Rzecz miała miejsce kilka miesięcy temu. Był wieczór, chyba jakiś wtorek, bo wiem na pewno, że od rana byłyśmy same, a ja dzielnie pracowałam na tytuł mistrza cierpliwości i empatii. Scena, która miała zaraz się rozegrać była jedną z tych, które zapisują się gdzieś głęboko w głowie i są dobrym zasobem na wszystkie te chwile, w których przychodzi zwątpienie.
Wspomniałam już, że był wieczór. Z kranu leciał strumień wody, a do wanny kolejno wpadały kąpielowe zabawki, lejek i łyżka do lodów. Zosia przynosiła kolejne przedmioty, aż wreszcie pojawiła się ona. Mysia. Ukochana, nocna, chorobowa, najważniejsza maskotka – Mysia. Według Winnicotta pomaga przejść od zależności do autonomii (więcej tu), według Agnieszki Stein nie jest wcale czymś „obowiązkowym” (więcej w tej książce), a według Zosi R. po prostu jest. Mysia zamieszkała z nami ponad rok temu, była prezentem od naszych przyjaciół i w kilka tygodni awansowała na TĘ zabawkę. Już nie pamiętam, kiedy tak bardzo urosła jej rola, ale wiem, że jest naprawdę kimś ważnym. Po roku czułości nie wygląda już jak modelka, a po jakiejś kontuzji, ona też dorobiła się plastrów, co jeszcze bardziej pozwoliło jej stać się bliską. Jej żywot, dotychczas szczęśliwy, zawisł na włosku w ten właśnie wtorkowy wieczór.
Wspólna kąpiel. Decyzja Zosi była bardzo konkretna, a w mojej głowie kłębiły się różne myśli. Z jednej strony myślałam sobie, że to ciekawe doświadczenie, z drugiej zaś byłam świadoma burzy, jaka nastąpi wtedy, kiedy mokra Mysia okaże się kiepskim partnerem do zasypiania w suchym łóżku. Jakaś część mnie chciała powiedzieć stanowcze STOP, druga natomiast przekonana była o tym, że w zasadzie to nie jest moja własność ale JEJ, a ONA zadecydowała, że chce zabrać Mysię do kąpieli. Czułym i empatycznym tonem usiłowałam więc przekonać córkę, że pomysł ten skończy się tak, że Mysia będzie mokra i może nawet się zniszczyć, jednak Zosia była zdeterminowana. Repertuar moich środków zaradczych nie zawiera gróźb, manipulacji albo innych środków wywierania wpływu, uznałam więc, że to doskonała okazja do nauki. Dla mnie, dla niej i dla całych tych słynnych naturalnych konsekwencji.
Mysia wylądowała w wannie. Miała wymytą głowę, uszy i pokazową lekcję pływania. Po kąpieli dostała swój kawałek ręcznika i wszystko byłoby ok, gdyby nie jedno „ale”. Mysia była mokra, a woda ściekała z niej niczym z kranu. Na usta cisnęło się znane rodzicielskie „a nie mówiłam”, chociaż wyraz twarzy mojej córki zdawał się być wystarczającą lekcją. Mysia wylądowała w wannie, Mysia była mokra, Mysia nie mogła spędzić tej nocy w łóżku Zosi. Naturalna konsekwencja. Nie muszę chyba dodawać, jaki ogrom emocji pojawił się w naszej łazience i jakich potężnych zasobów musiałam użyć, żeby te emocje ogarnąć, a jednocześnie zrobić im miejsce. To, co czułam, że chcę zrobić, to wsparcie w szukaniu rozwiązań. Bo co z tego, że „ja wiedziałam, że tak będzie” i „gdybyś słuchała, to nie byłoby teraz problemu”. Problem był, stało się i mogłyśmy albo gdybać „co by było”, albo szukać rozwiązania. W ruch poszła suszarka, ręczniki, znowu suszarka. Nic nie pomogło. Tę noc Mysia spędziła na kaloryferze, a we mnie, nieco mocniej niż zwykle, wtulały się małe, rozżalone i tęskniące za Mysią ręce mojej córki.
Jak nauczyć dziecko, że…
Często zastanawiamy się, jak nauczyć dziecko tego czy tamtego. Żeby szanowało swoje i cudze rzeczy, żeby nie psuło zabawek, nie trzaskało drzwiami, nie wbiegało w zabłoconych butach do salonu i nie robiło wielu innych rzeczy. O ile pewna ich część wydaje się być bezdyskusyjna (mam tu na myśli sytuacje, w których w grę wchodzi bezpieczeństwo naszego albo innego dziecka), o tyle w większości pozostałych wszelkie lekcje i dodatkowe nauki są zbędne. Dzieci uczą się przez doświadczenie, wszyscy tak się uczymy. Do pewnych lekcji wystarczy nam jedno podejście, do innych kilka albo kilkanaście powtórzeń. Efektem nauki bywają często takie, a nie inne wnioski, refleksje i strategie. Coś wchodzi w nasz repertuar, a coś z niego się wycofuje. Koło się toczy, dziecko się rozwija i niby wszystko ok, ale gdzieś w dorosłej głowie pojawia się czasem pytanie: Czy to wystarczy?
Czy samo doświadczenie przemoczenia Mysi wystarczy, żeby moje dziecko nie zrobiło tego jeszcze raz? Czy sama rozmowa o tym, jak ważne są dla nas pewne kwestie, wystarczy? Czy mówienie o myciu rąk, wycieraniu butów, szanowaniu książek itd. itd. wystarczy? Czy wystarczy dodany do tego nasz własny przykład, nasze modelowanie i uczenie na sobie? A może by tak coś dodać albo odjąć? Wzmocnić efekt jakąś naklejką albo zmniejszyć konsekwencje poprzez jej odebranie. Dać pięć złotych za piątkę z matmy albo zabrać całe kieszonkowe za dwóję. Zabrać na lody za każdy akt odwagi u fryzjera albo odebrać wspólny wypad na sanki za zachlapaną łazienkę po wieczornej kąpieli. A co jeśli i to „nie wystarczy”? Jak potężna nagroda albo jak silna kara będą dla nas, dorosłych, „wystarczające” i dadzą nam spokój ducha, że teraz dziecko czegoś się nauczy?
Coraz częściej mówimy o karach i nagrodach, coraz szersze grono rodziców chciałoby z nich zrezygnować, jednocześnie pytająć „co zamiast?”. Każda z takich rozmów zaczynać powinna się w innym punkcie, chociaż nie to chciałabym uczynić tematem dzisiejszego tekstu. Dzisiaj chciałam o naturalnych konsekwencjach, które (jak w tytule) są naturalne. Dzieją się bez naszego udziału, bez naszego wpływu, planu i ingerencji. Są skutkiem konkretnych działań i opierają się o naturalny bieg wydarzeń. Naturalną konsekwencją zmoczonej maskotki może być mokra maskotka, skakania po łóżku – upadek, rzuconej szklanki – rozbita szklanka, a porozrzucanych ubrań – bałagan w pokoju. Konsekwencją nie jest więc moje „a nie mówiłam”, zakaz zabaw na łóżku albo schowanie za karę zabawek, które nie są sprzątnięte. To, co dzieje się potem nie jest już efektem działań natury, ale naszych decyzji, co chcemy z tymi efektami zrobić. Czy dać dziecku karę, czy dać dziecku strategię? Czy dać mu nauczkę, czy pomóc mu czegoś się nauczyć? Czy skupić się na samym zachowaniu, czy na tym, co można zrobić, żeby rozwiązać problem albo zapobiec mu w przyszłości?
Cały problem z naturalnymi konsekwencjami dotyczy tego, że czasem mamy obawy „czy to wystarczy”, jednocześnie spora część z nas ma problem z ich definiowaniem. Na jednym z bardzo dużych portali rodzicielskich znalazłam taką definicję: Podstawą konsekwencji naturalnej jest jej bezpośrednie powiązanie z niewłaściwym zachowaniem. Jeśli Jaś nie posprzątał w pokoju, to mama, po zapowiedzeniu takiej konsekwencji i niewykonaniu polecenia, zbierze zabawki do worka i na dzień zamknie je na klucz w szafie. Jeśli Krzyś znowu pomazał ścianę, straci na określony czas swoje kredki. A Małgosia, która zabrała Kasi ciastko, przy następnym rozdaniu ciastka nie dostanie. Przecieram oczy ze zdumienia, bo ktoś tu odwrócił biednego kota i jeszcze wmawia, że to całkiem dobry pomysł. A to przecież opis zwykłej kary, nie naturalnej konsekwencji (żeby nie być gołosłownym, cytat z książki o metodach behawioralnych, czyli encyklopedii karania i nagradzania: Konsekwencja naturalna to działanie, które w sposób naturalny wydarzy się, kiedy Twoje dziecko zachowa się w sposób niepożądany. Jest ona wynikiem przebiegu zdarzeń, a nie zaplanowanym ukaraniem przez rodzica (Kołakowski i Pisula”Sposób na trudne dziecko”).
W rozmowach na temat naturalnych konsekwencji pada również często obawa „kto tu tak naprawdę te konsekwencje ponosi”. Bo skoro moje dziecko nie sprząta pokoju, to ktoś musi to zrobić. Mogę dać mu więc karę, zostawić je samo i oczekiwać, że posprząta. Mogę też zrobić to sama i przeklinać pod nosem tego typu teksty, które mówią o konsekwencjach, bo przecież teraz ponoszę je ja i to ja sprzątam. Mogę też poszukać przyczyn takiego, a nie innego stanu rzeczy, a zaraz potem rozwiązań i strategii, które pomogą nam się zmierzyć z tym problemem. I tu zmierzamy do pytania o to, kto ma problem i kogo w tym problemie chcemy osadzić. Kary i nagrody dostaje dziecko, rozwiązań szukamy wspólnie. Pewnie, że będzie to wyglądało inaczej w przypadku dwulatka a inaczej u dziesięciolatka i że będą przypadki, w których skupimy się na tym, jak zapobiec, a w innych jak rozwiązać dany problem.
I na koniec taka refleksja. To, co dla mnie jest kluczowe to cel. Czy chcę mojemu dziecku pomóc, bo przecież mam większe doświadczenie i trochę „życia już znam”, czy chcę z tego większego doświadczenia zrobić mój atrybut władzy i przypominać o swojej sile zawsze wtedy, kiedy mogę rozdawać karty. Za karę albo w nagrodę. Każdy z nas dokonuje wyboru i w tym przypadku również pojawią się te słynne konsekwencje.
źródło zdjęcia: flickr, nchenga, cc