W ubiegłym tygodniu wzięłam udział w audycji radiowej dotyczącej kar (do odsłuchania tutaj – Strefa Rodzica Polskie Radio Dzieciom). Już na samym początku owej audycji pojawił się temat karnego jeżyka, czyli krajowej wersji metody time-out (time out of positive reinforcement – dosłownie: czas bez pozytywnego wzmocnienia). Jest to jedna z tych metod, w której dorosły „proponuje” dziecku chwilę osamotnienia w celu dokonania refleksji nad jego własnym zachowaniem (dziecka zachowaniem rzecz jasna). Izolacja ta często trwa tyle minut, ile ów delikwent ma lat i oczekuje się, że zakończy się (pełnym pokory i posłuszeństwa) „przepraszam”. *

* w sytuacji, gdy owe „przepraszam” nie pojawi się jako efekt tej głębokiej refleksji, zaleca się zadanie pytań naprowadzających np. Co teraz powinieneś zrobić? albo Co się mówi?

Mój opis, choć mocno przerysowany, oddaje chyba istotę tej metody, która mimo różnych nazw, jest niczym innym jak karą. Karą, czyli intencjonalnym działaniem, którego celem jest wygaszenie jakiegoś zachowania, które uznaje się (czytaj: dana osoba uznaje) za niepożądane. O samych karach mogłabym mówić godzinami, z pisaniem pewnie trwałoby to dłużej, na szczęście ktoś zrobił to już przede mną i ja do tych właśnie przemyśleń odsyłam:

Agnieszka Stein o karach 1, 2, 3, 4

Małgorzata Musiał – Dobra Relacja i podcast o karach

W tym tekście chciałabym bliżej przyjrzeć się tej słynnej metodzie, która dość mocno zadomowiła się w wielu polskich rodzinach. Czym jest time out a czym zdecydowanie nie jest? Skąd się wziął i dlaczego stosujemy go w relacjach z dziećmi? Jakie teorie i badania wskazują na to, że ta metoda nie przynosi korzystnych rezultatów?

Lepszy gołąb w klatce niż jeżyk na dachu, czyli o początkach time-out

W XX w. bardzo intensywnie rozwinął się behawioryzm, czyli kierunek w psychologii, którego propagatorzy koncentrowali się na tym, co widoczne, mierzalne i możliwe do obserwowania, czyli na zachowaniach. Jednym z badaczy silnie związanych z behawioryzmem był Skinner. Skinner, podobnie jak inni behawioryści, w swoich pracach przyglądał się zależnościom między wzmocnieniami (pozytywnymi, czyli w uproszczeniu nagrodami) i negatywnymi (czyli karami) a utrwalaniem bądź wygaszaniem konkretnych zachowań. Pewnego dnia zespół pod wodzą Skinnera rozpoczął obserwacje zachowań gołębi i tego, jak owe zachowania zmieniają się, kiedy dostarczy się ptakom jakiś bodziec albo zabierze. Jedna z tych obserwacji zaowocowała pracą, która opisywała możliwości kontrolowania zachowań gołębi poprzez stosowanie przerw we wzmacnianiu pozytywnym, czyli (w uproszczeniu) przerw w nagradzaniu.

Jakiś czas później wnioski z tej analizy próbowano przenieść do wychowania dzieci, by ową przerwą w nagradzaniu „stłumić u nich zachowania dewiacyjne” (1). Co było ową nagrodą czy też pozytywem, który zwykle przerywano? Dokładnie to samo, co jest teraz, a więc kontakt z rodzicem, jego obecność i uwaga. Time-out przybierał dwie formy, odosobnienia bez wykluczenia (czyli np. bez odesłania do pokoju) albo z wykluczeniem, czyli zmianą miejsca, w którym przebywało dziecko (2).

Time-out czyli w zasadzie co?

Time-out (przerwa w grze) to „procedura stosowana w przypadku zachowań niepożądanych, które chcemy przerwać. Jeżeli dziecko nie przerwie zachowania niepożądanego po ostrzeżeniu (zapowiedzi konsewkencji), odsyłamy go w nudne, pozbawione pozytywnych bodźców miejsce – najczęściej na tyle minut, ile lat ma dziecko (…) Odesłanie jest procedurą stosowaną już u małych, nawet dwuletnich dzieci. W przypadku tych powyżej ósmego roku życia procedura wymaga modyfikacji. Wtedy też większe znaczenie mają konsekwencje polegające na utracie przywilejów (…) Rodzice znajdują bardzo różne nudne miejsca – może to być krzesło stojące przodem do ściany, podłoga w przedpokoju, łazienka, sypialnia, karny jeżyk i tym podobne (…) Także rozmawianie z dzieckiem czy prawienie mu kazania w trakcie odesłania spowoduje, że metoda nie zadziała. Technika ta polega na całkowitym nieskupianiu uwagi i przerwaniu czynności, które dziecko wykonuje. W momencie rozmowy niestety dalej skupiamy na nim uwagę. Ważne jest też, by w czasie, gdy dziecko pozostaje w nudnym miejscu, nie nawiązywać z nim kontaktu wzrokowego” (A. Kołakowski, A. Pisula „Sposób na trudne dziecko. Przyjazna terapia behawioralna”)

Powyższy opis bardzo obrazowo wyjaśnia czym jest time-out i pozwala na wyraźne określenie, co owym time-outem nie jest (o tym w dalszej części). Nie można nazywać go wyciszeniem, czasem refleksji itp., bo jest to po prostu kara, której celem jest wygaszenie jakiegoś zachowania poprzez zerwanie kontaktu i odebranie „atrakcji”. Z powyższego opisu wynika, że metoda ta zalecana jest już od drugiego roku życia, czyli jeszcze w momencie kształtowania się więzi (tutaj więcej), a przede wszystkim w trudnym rozwojowo momencie, w którym często pojawia się lęk separacyjny i potrzeba autonomii jednocześnie (więcej tutaj i tutaj). Istotą jest czasowe zerwanie relacji, odizolowanie i unikanie wszelkiego kontaktu – wzrokowego i słownego. Jeśli dodamy do tego zalecane miejsca – od podłogi po łazienkę, to robi się naprawdę nieprzyjemnie.

Zrozumienie czym jest time-out, a czym zdecydowanie nie jest, jest o tyle ważne, że bardzo często to właśnie od definiowania zaczynają się wszelkie nieporozumienia w tej kwestii. W typowych dyskusjach na ten temat często pojawiają się głosy, które mówią, że odseparowanie dziecka to metoda, która pomaga się wyciszyć, inni z kolei twierdzą, że niektóre dzieci same lubią robić sobie time-out. Po dłuższej rozmowie okazuje się wówczas, że dzieci te niekiedy, np. doświadczając trudnych emocji, sygnalizują, że chcą pobyć same, że potrzebują czasu, żeby się wyciszyć i przemyśleć kilka spraw.

Czy to nadal jest time-out? Zdecydowanie nie.

Moment, w którym uruchamiam swoją wolę i podejmuję decyzję o sobie nie jest tożsamy z tym, kiedy ktoś podejmuje tę decyzję za mnie, zwłaszcza po to, by mnie ukarać. Przykład? Czasami w dorosłych relacjach potrzebujemy zrobić sobie przerwę, przemyśleć kilka spraw, pobyć ze sobą samym. Nie jest to jednak taka sama sytuacja jak ta, w której druga strona konfliktu/dyskusji/sporu, decyduje za nas, że właśnie teraz, w tym momencie, bez względu na nasze potrzeby i natężenie emocji, mamy sobie zrobić przerwę. Świadomość tej decyzji i własna wola w jej podejmowaniu są tutaj kluczowe.

Time-outem nie jest również decyzja o odseparowaniu dziecka od bodźców, np. w sklepie, o ile powodem jest chęć spokojnej rozmowy na boku, a nie kara sama w sobie. Kluczem jest tutaj ów kontakt, który nie zostaje przerwany – nadal jesteśmy z dzieckiem, nadal jesteśmy obok, towarzyszymy mu, ale celem tego odcięcia nie jest „przerwa w dostępie do pozytywnych wzmocnień”, a raczej stworzenie dobrych warunków do rozmowy. Nie izolujemy wówczas dziecka, ale odcinamy rozpraszające bodźce, nadal pozostając w kontakcie i relacji.

Jest jeszcze jedna sytuacja, która w mojej ocenie nie jest time-outem. Jest to potrzeba wyciszenia i zatroszczenia się o siebie, której w sytuacji trudnej może doświadczyć rodzic. To bardzo delikatna sytuacja i wierzę, że uda mi się uniknąć nieporozumień w odbiorze tej mojej myśli. Pisząc o tej potrzebie, mam na myśli taką sytuację, w której ja rodzic czuję, że nie dam sobie rady z moimi emocjami i że będzie dobrze, jeśli pobędę chwilę sam i kilka rzeczy sobie poukładam. Nie odsyłam dziecka, nie izoluję go, ale daję sobie prawo do chwili niewiedzy, autentyczności i potrzeby refleksji. To moje rodzicielskie „nie wiem”, z którym biorę na siebie odpowiedzialność za moje trudne emocje, a nie obarczam nimi dziecka. „Nie wiem”, w którym mówię o swoich granicach, a nie na siłę wyznaczam je dziecku. W tej sytuacji nadal nie zrywam kontaktu, nie handluję nim na zasadzie „porozmawiam z Tobą jak się uspokoisz”, ale próbuję złapać dystans, wyciszyć siebie, a nie kazać się wyciszyć dziecku. Czasem to będzie głęboki oddech złapany przy otwartym oknie, czasem słynne policzenie do dziesięciu, czasem zmiana miejsca, w którym stoimy itd. To taka nasza „woda” na ogień emocji, który tli się w nas, a nie woda wylana na dziecko i jego zachowanie.

Czym więc jest time-out?

Jeśli odniesiemy się do tego, co napisałam na początku, czyli do przerwy we wzmocnieniach pozytywnych, to rodzi się pytanie, co owym wzmocnieniem jest. „Idź do swojego pokoju, przemyśl swoje zachowanie i wróć jak się uspokoisz” albo „Posiedzisz tutaj tyle minut ile masz lat, dopiero potem porozmawiamy” to skrótowe zwroty, ale dobrze oddają istotę tej metody. Odseparowanie, chwilowe zerwanie kontaktu czy też, jak to bardzo mocno ujął Alfie Kohn, czasowa odmowa miłości, mają wywołać w dziecku „głęboką refleksję” i nauczyć je, że „tak, jak zrobiło robić nie wolno”. Tymczasem pierwsza lekcja, jakiej doświadczają wówczas dzieci dotyczy miłości warunkowej i strachu o jej utratę, jeśli jakiegoś warunku się nie spełni.

Jeden z psychologów zajmujących się badaniem skutków time-outu, Martin Hoffman, wyraźnie podkreślał, że metoda ta jest bliska innym, surowym karom. Kary mocno koncentrują się na zachowaniu dziecka i jego konsekwencjach dla owego dziecka, a niekoniecznie na refleksji o tym, co danym zachowaniem robimy innym ludziom, jak oni się z tym czują. Hoffman zwracał uwagę na to, że taka forma karania bazuje na silnym lęku przed porzuceniem, a małe dzieci nie mają jeszcze poczucia czasu, stąd też nie wiedzą czy i kiedy owa separacja się zakończy. Ich rzekoma refleksja często bywa więc chęcią ponownego zbliżenia do rodzica i przerwania tej przymusowej izolacji, a nie oczekiwanym uwewnętrznieniem zachowań, których spodziewają się rodzice (1).

Za czy przeciw? A może co zamiast?

Część głosów „za” przywołuje argument „to działa”. Zapala mi się wtedy lampka „ok, czyli co to znaczy?”

Działa, bo zmienia konkretne zachowanie dziecka?

Działa, bo pomaga mu nie powtórzyć tego zachowania w przyszłości?

Działa, bo prowadzi do uwewnętrznienia tych „dobrych” zachowań czy może do zachowywania się w taki sposób, aby w przyszłości tego time-outu uniknąć?

Bardzo bliskie jest mi przekonanie, że nie wszystko, co „działa” jest dobre dla naszych dzieci. Popatrzmy na takiego „niejadka”. Dosypanie cukru do niektórych potraw, prawdopodobnie uczyniłoby je bardziej atrakcyjnym dla dziecka, które mało je, a przynajmniej tak twierdzą jego opiekunowie. Niewykluczone, że posłodzony jogurt albo sok zniknąłby znacznie szybciej niż ten bez cukru. Działa? Działa! Cel, czyli zjedzenie posiłku zostałby osiągnięty. Czy jednak to jest właśnie ta dobra droga?

Lawrence J. Cohen w swojej książce „Rodzicielstwo przez zabawę” zamiast przerwy (czyli time-out) proponuje spotkanie na tapczanie. Cohen pisze o tym tak: „Podstawowym celem jest ponowne nawiązanie relacji. Zawsze zakładam, że niezależnie od natury problemu, jego przyczyną bądź poważnym utrudnieniem jest zerwanie relacji (…) Spotkanie na tapczanie jest czymś, co robimy razem z dzieckiem – w przeciwieństwie do kary, którą rodzic wymierza dziecku (…) Najlepszym sposobem na ukierunkowanie dyscypliny na relację jest założenie, że to my mamy problem, a nie moje dziecko jest niegrzeczne. Największym problemem z przerwami jest to, że wymuszają pozostawienie dziecka samemu sobie wówczas, kiedy i tak czuje się już odizolowane i osamotnione”.

Propozycja ta jest bliska temu, o czym pisała m.in. Agnieszka Stein, która zamiast time-out proponuje time-in, czyli „budowanie silnych, opartych na szacunku relacji z dzieckiem. Dbać o wzajemne zaufanie i zrozumienie. Szanować granice dziecka. Akceptować przejawy jego autonomii i zmniejszać ilość wymagań do minimum. Obdarzać dziecko niewartościującą uwagą i spędzać z nim czas. A także starać się jak najlepiej poznać i zrozumieć swoje dziecko.” (3)

Temat kar, a w zasadzie tego, co „zamiast” to temat rzeka i pewnie doczeka się osobnego wpisu, tymczasem odsyłam do tekstów i podcastu podlinkowanych na początku.

Na koniec – co na to nasz mózg?

Jakiś czas temu wspominałam o modelu mózgu, który opracował Daniel Siegel, a który bardzo obrazowo opisany został na blogu Edukowisko w tym artykule (polecam cały blog, bardzo merytoryczny). Analizując ów model możemy zrozumieć działanie naszego mózgu i jednocześnie zauważyć, dlaczego pewne rzeczy mogą się w nim zadziać, a inne nie. Jak to się ma do time-outu? Obejrzyjcie film poniżej, przeczytajcie powyższy artykuł i dopiero potem przenieście się do dalszej części tekstu.

Wiedząc już o tym, jak ma się „kciuk” (emocje) do pozostałych palców (myślenie), spróbujmy wyobrazić sobie teraz sytuację, w której małe dziecko podczas izolacji faktycznie dokonuje głębszej refleksji i po owym przemyśleniu zmienia swoje zachowanie. Coś tu jest nie tak, prawda? Kiedy doświadczamy silnych emocji, kiedy jesteśmy zdenerwowani, przestraszeni, zaniepokojeni, uruchomienie wyższych procesów korowych (myślenie, przewidywanie, rozwiązywanie problemów) wcale nie jest proste. Obszary w naszym mózgu, które odpowiadają za te procesy, kształtują się na bazie naszych doświadczeń i relacji z innymi ludźmi. Uczymy się w relacji, ale też relacje uczą nas.

Mamy więc dziecko, które doświadcza silnych emocji, gdyż zostało ukarane (a być może już wcześniej chodziło o jego trudne emocje, które czasem odbierane są jako „niepożądane zachowanie”). Wiemy, że w tych silnych emocjach jego „kciuk” ma kłopot, żeby połączyć się z pozostałymi palcami. Dołóżmy do tego jeszcze kryterium wieku, a więc mniejszego doświadczenia i bogactwa relacji, co nam wtedy wychodzi? Nic innego jak to, że time-out jako forma przymusowej izolacji daje niewielkie szanse na to, by spełniło się założenie „posiedź tu teraz i przyjdź do mnie jak sobie przemyślisz”.

Zwróćcie uwagę na jeszcze jedną rzecz. W powyższym filmie Daniel Siegel mówi o tym, że dzieci, które znają i „stosują na sobie” ten model mózgu, czasem mówią mu, że potrzebują przerwy, żeby ochłonąć, żeby pozwolić na „ponowne zbliżenie wszystkich palców”, czyli włączenie myślenia. Kluczem jest jednak ich potrzeba i ich wola, o czym pisałam wyżej, a nie nakaz, kara i izolacja. Przerwa na złapanie dystansu jest wówczas pewną strategią radzenia sobie, z którą wiąże się odpowiedni wgląd w swoje emocje i umiejętność oceny sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy.

Jest pewna lekcja, którą z dużym ryzykiem można wynieść z doświadczenia izolacji i zerwania kontaktu. To lekcja o strachu i przekonaniu, że moje potrzeby i emocje nie są ważne. Że bliskość, rozmowa, kontakt wzrokowy są jakimś przywilejem, który mogę stracić, kiedy zachowam się źle (czyli jak?) albo kiedy moje emocje zostaną potraktowane jako złe.

„Wyzwolenie rodziców od konieczności odgrywania roli policjanta, sędziego i przysięgłych oznacza mniej kłamstwa („Ja tego nie zrobiłem!”) i kombinowania (szukanie sposobów, żeby coś uszło na sucho, zamiast zrobić to, co trzeba). Jeśli założymy, że wszyscy siedzimy w tym po uszy, rezultatem będzie zawsze współpraca. To dlatego mówię „potrzebujemy spotkania na tapczanie” a nie „idź do swojego pokoju” ” (L.J. Cohen „Rodzicielstwo przez zabawę”).

Bibliografia:

1. Alfie Kohn „Wychowanie bez nagród i kar”

2

3

5. Lawrence J. Cohen „Rodzicielstwo przez zabawę”