Mam w głowie kilka zdań, od których mogłabym zacząć ten tekst.

Pierwsza propozycja dotyczyłaby mojej pracy. Tego stosu książek i kilkudziesięciu szkoleń, które miały pomóc mi zrozumieć dziecięcą psychikę. Tych zakreślonych na zielono zdań, tych przepisanych cytatów i wydrukowanych schematów mózgu. Całą moją wiedzę i wszystkie znane mi teorie zamknęłabym w słowach Faber i Mazlish: „Byłam wspaniałą matką, zanim jeszcze miałam własne dzieci. Doskonale wówczas wiedziałam, dlaczego inni mają z nimi problemy. Później zostałam matką (…) życie z dziećmi uczy pokory”.

Druga wersja wstępu naznaczona byłaby rysem opozycyjno-buntowniczym. Wspomniałabym więc coś o karnych jeżykach, coś o plusikach za sikanie do nocnika i pewnie coś o treningu zasypiania. Że to nie dla mnie, że podchodzi pod tresurę, że zakłada złą dziecięcą naturę, którą trzeba jak najszybciej „sprowadzić do pionu”. A przecież, jak powiedziała Jean Liedloff „W toku ewolucji nie mógł powstać gatunek, w którym dzieci doprowadzałyby swoich rodziców do szału – to byłoby wbrew logice”.

Trzecia byłaby o wolności. O tej, która jest i która przyszła do mnie ponad dwa lata temu. O tej, która nie potrzebuje nazwy i wkładania jej w ramy. Tej, która opiera się na relacji, więzi i bliskości. O tej wolności, która dotyczy każdego w rodzinie i wychodzi poza to, co dziecięce. Tej, która nie skupia się tylko na zachowaniach, ale dostrzega coś więcej, znacznie więcej.

***

Kiedy zaczął się Tydzień Bliskości, napisałam na Facebooku, że rodzicielstwo bliskości dało mi wolność. Owa wolność, obok zaufania i dążenia do równowagi, jest dzisiaj moim drogowskazem. Nadal czytam i dużo się szkolę, nadal mam w sobie sprzeciw do pewnych metod wychowania, nadal szukam dróg rozwoju – tego zawodowego i osobistego. Gdzieś w tym wszystkim odczuwam dużą moc rodzicielskiej bliskości. Tej, która ostatnio cieszy się kiepską sławą, wynikająca (chyba) ze złego rozumienia swojej istoty. Po napisaniu kilku tekstów (patrz: Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o rodzicielstwie bliskości, ale baliście się zapytać), po wymianie wielu zdań i próbach obrony „naszego podwórka”, postanowiłam zrobić krok do tyłu. Już mi się nie chce pisać o tej równowadze. Nie chce mi się tłumaczyć co jest potrzebą, a co nie i że w rb dziecko nie jest pępkiem świata. Nie chce mi się też prowadzić mediacji między zwolennikami wszystkich tych opcji, które stawiane są (często niesłusznie) w kontrze. Kary vs rozpieszczanie, bliskość vs chłód, trzymać krótko vs pozwolić sobie wejść na głowę. Między każdą z tych opcji jest całe morze możliwości, dla jednych dobrych, dla innych niekoniecznie. Można ich szukać, można zwątpić. Każdy z nas ma prawo wyboru. To „nie chce mi się” oznacza nic innego jak akceptację myśli, że kto będzie chciał, ten poszuka, a całej reszty po prostu nie da się i nie można do tego zmuszać.

Kiedy ktoś pyta mnie, „co zrobić, gdy dziecko…”, często dziwi się, że nie mam gotowej odpowiedzi. Bo przecież chciałabym uchodzić za specjalistę. Mam jednak w sobie dość pokory, by czasem przyznać, że nie wiem, a innym razem powiedzieć tylko o tym, co działa u mnie albo zadziałało u rodziców, którzy podzielili się ze mną doświadczeniem. Nie znam złotych rad, nie mam wskazówek na każdy problem, nie układam w głowie zdań, które na pewno, zawsze i wszędzie zadziałają. Dzieci nie mają przycisku „włącz/wyłącz”, a rodzice nie mają do nich pilota. I tak, jak nie ma złotych rad, tak nie ma takich samych sytuacji, nie ma identycznych kontekstów, zasobów i ograniczeń. Nie ma też takich samych rodzin, trudno więc każdą z nich ująć w takie same ramy.

Psychologia jest nauką, to bardzo ważne dla jej praktyków. To nie jakieś pitu pitu w telewizji śniadaniowej albo trzy zdania w gazecie pod programem telewizyjnym. Psychologia ma swoich teoretyków i badaczy, swoje nurty i wystandaryzowane metody pomiaru. Ktoś coś ustala, za kilkadziesiąt lat ktoś inny obala albo potwierdza. To żywa wiedza, która musi być aktualizowana i mieć twarde podłoże. Na tym twardym podłożu wzrasta człowiek. Z jednej strony otoczony pewnymi normami rozwojowymi, z drugiej zupełnie niezależny, indywidualny, odrębny. Wchodzi w relacje, buduje związki, zakłada rodziny. Każda z nich jest czymś więcej niż tylko sumą części i każda rozgrywa się w innym kontekście. Ten kontekst dzieje się na tle owej naukowej wiedzy, pewnych potwierdzonych hipotez i założeń. To mechanizmy, które pomagają nam zrozumieć nasze zachowania, emocje, myśli. To pewne wskazówki i rozważania. Nie narzędzia, nie techniki, nie „jedyne słuszne racje”. Wędki a nie ryby.

Kiedy więc piszę o wolności i rodzicielskiej bez-radności, nie mam na myśli braku wiedzy, a raczej pokorę wobec niej i jednoczesną otwartość. Dostrzeżenie, ale nie zniewolenie. Szukanie, a nie spoczywanie. Mogę opisać podłoże buntu dwulatka albo rozłożyć na czynniki pierwsze „cry it out” albo pochwały. Mogę pisać o znaczeniu relacji i empatii, o wspieraniu dzieci w rozwoju moralności a nie egocentryzmu. Nadal będą to tylko mechanizmy, ta przysłowiowa wędka, z której można skorzystać lub nie. I to właśnie jest wolność. Jeszcze nie wiem czy przyszła do mnie wraz z rodzicielstwem bliskości, czy z moim rodzicielstwem w ogóle. Cieszę się, że po prostu przyszła. Że napędza mnie do szukania, do myślenia, do rozwoju. Bez gotowych rad, ale oparta na konkretach.

„Wychowanie dzieci to nie montowanie domowego teatrzyku kukiełek ani przygotowanie gulaszu, przy którym trzeba trzymać się ściśle przepisu. Uniwersalna formuła nie może mieć zastosowania w każdej rodzinie, a jej autorzy nie są w stanie przewidzieć nieskończonej różnorodności realnych sytuacji.” 

                                                                                                                                                         Alfie Kohn „Wychowanie bez nagród i kar”

 

źródło zdjęcia: flickr, Epicantus