Mój mąż zawsze wstaje pełen energii. Otwiera oczy, puszcza muzykę i z uśmiechem od ucha do ucha rozpoczyna dzień. Nieważne czy obudzi się o 6 czy o 8 (nie pamiętam, żeby spał dłużej), zaczyna dzień na pełnym baku. Ja dochodzę do tego stanu zwykle 3 – 4 godziny po przebudzeniu. Przez pierwsze dwie układam w głowie plan powrotu do łóżka, ewentualnie snuję wizję o relaksie, jakiemu oddam się za kilkanaście godzin. Mój dzień zaczyna się zwykle około 11, mentalnie, bo fizycznie wstaję razem z Zosią, czyli zwykle o 7. Nasze śniadania wyglądają tak, że mąż śpiewa, opowiada, gestykuluje. Ja w tym czasie myślę jak go zabić, zamordować, unicestwić. Od kiedy jest z nami Zosia, ta dawka nadmiernej porannej energii atakuje mnie z dwóch stron. Córeczka tatusia. Zanim spotkamy się w podobnym punkcie energetycznym, mija kilka godzin. Przez dziesięć lat wspólnego życia nauczyliśmy się przetrwania. Tematy trudne i ważne zwykle nie padają na kolegium śniadaniowym, a jeśli już padną to…hm, dzień w plecy. Naszą strategią przetrwania jest unikanie punktów zapalnych, chociaż do dzisiaj pamiętam codzienną nerwówkę, kiedy szykowaliśmy się rano do pracy. Ja w swoim tempie i porannym nie-nastroju, Piotrek w swoim i porannym nad-nastroju. W tamtych czasach sms o treści „przepraszam za rano” był u nas na porządku dziennym.

Dlaczego o tym piszę? Drobiazgi dla jednych, różnice temperamentalne i osobowościowe dla drugich, nic wielkiego dla jeszcze innych. Odmienność i nieporozumienia wynikające z tej odmienności to przecież dość powszechne zjawisko w parach, rodzinach. Różnimy się temperamentami, bagażem doświadczeń, podejściem do różnych spraw, w tym do wychowania dzieci. Myślę, że napisano na ten temat setki poradników. Mężczyźni są ponoć z innej planety niż my, książka dla mężczyzn, którzy tyle wiedzą o kobietach ma puste kartki, a znany seksuolog wydaje dwa osobne tomy książki – jeden o kobietach, drugi o mężczyznach. I pewnie to wszystko ma sens, naukowe dowody i życiowe racje. A największy sens wydaje się mieć akceptacja owej odmienności. Frazes? Niekoniecznie. Ten wpis miał powstać już jakiś czas temu, ale na szczęście tak się nie stało. To, co miało pojawić się pod hasłem akceptacji odmienności, dzisiaj chciałabym rozszerzyć o zmianę, a w zasadzie o gotowość do owej zmiany, bez której ona nie nastąpi. I nie piszę tu tylko o relacjach partnerskich, ale rodzinnych i ludzkich w ogóle.

Trudno mi czasem zrozumieć wybory innych rodziców. Karne jeżyki, krzyk, niedostępność emocjonalną albo klapsy. Kiedy jestem świadkiem takich zachowań, bujam się na huśtawce własnych emocji i myśli – od najgorszych ocen, przez zdziwienie, po bezradność i niemoc. Przesiewam te myśli i wracam do słów, które powiedziała na swoich warsztatach Agnieszka Stein. Można mieć oceny, ale warto starać się, aby ich nie wypowiadać. To wbrew pozorom trudna sztuka, bo przecież my rodzice wszystko wiemy lepiej niż…inni rodzice. Bo jak można podać słoiczek albo ryzykować życie dziecka tym całym BLW. Jak można uzależniać od piersi albo podawać sztuczne mleko. Jak można mówić o uczuciach albo zwyczajnie je tłamsić. I jeszcze pół biedy, jak kończymy na samej ocenie, bo przecież zwykle za nią idą rady i jedyne słuszne racje. Gdzie jednak jest granica relacji, w którą chcemy wejść z tymi radami? Gdzie nasza własna granica, której bronimy kiedy znajdziemy się w podobnej sytuacji?

Uczę się pokory i szacunku dla NIE. Tego nie, które czasem oznacza „nie jestem gotowy” albo „nie mam zasobów”. Nie ma we mnie akceptacji na przemoc, pod wszelką postacią. Nie ma dla niej usprawiedliwienia i chyba nie wymaga to dyskusji. Coraz więcej odnajduję jednak w sobie zgody na odmienność wyborów, w tym wyborów rodzicielskich. Widzę ogromną wartość w rodzicielstwie bliskości, wierzę w potęgę więzi i doświadczam jej każdego dnia. Lubię czuć zapach naszej córki na swojej poduszce, tulić ją, jeśli tego potrzebuje i karmić moim mlekiem. Dostrzegam w tym siłę i moc, ale daję innym rodzicom prawo do odmienności. Nic wielkiego? Być może. Mimo wszystko nachodzi mnie czasem myśl, że wcale nie jest to łatwe. Idziemy swoją przemyślaną, świadomą drogą. Nie kupujemy mięsa w markecie, nie godzimy się na wypłakiwanie, a o wyższości brokuła nad białym cukrem możemy rozmawiać godzinami. My, rodzice bliskościowi. Za tą większą świadomością kryje się czasem pułapka nawracania. Jak przekonać kuzynkę do rb? Jak namówić męża do przeczytania książek Juula? Jak powiedzieć sąsiadce, że danonki to syf a jarmuż to samo złoto? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Nie jestem zwolennikiem porad z cyklu „jak zrobić coś…”, bo zwykle znamy pewien wycinek rzeczywistości, któremu dodatkowo nadajemy takie, a nie inne znaczenie. Wiem jednak, że przed każdym pytaniem „jak?” i naszym przekonaniem o zbawczej misji, warto zadać sobie pytanie „czy ona/on tego potrzebuje?” „czy jest w nim gotowość do zmian?”. Podczas czteroletniej szkoły psychoterapii, uczestnicy powinni przejść swoją terapię. Pech albo szczęście, nie wiem jak nazwać to, że mój mąż oraz najlepsza przyjaciółka też musieli to zrobić. Wyedukowani, świadomi, prowadzeni przez specjalistów, wracali z kolejnego dnia nauki i próbowali coś zmieniać, mieszać w naszych i swoich rodzinnych garach. A nikt poza nimi nie był na to gotowy, nikt nie miał takich narzędzi, wglądu i otwartości. Oczywiście opisuję to w wielkim uproszczeniu, ale zawsze wracam do tego, ilekroć nachodzi mnie potrzeba uświadamiania i nawracania. Pacjent nie wyleczy się z choroby, jeśli nie będzie chciał podjąć walki. Nie wprowadzimy zmian w życie innych, jeśli oni nie będą na to gotowi albo nie odnajdą zasobów w sobie lub otoczeniu.

Za tą gotowością w innych stoi też nasza akceptacja dla odmienności. To, co nie jest nasze nie musi być złe. Czasem to po prostu jest inne, działa na innych zasadach albo działa w ogóle. I to też potrzebuje akceptacji. Nie ma prostych rozwiązań, nie ma idealnych wskazówek i porad. Ale akceptacja i otwartość mogą być pierwszym krokiem ku gotowości do zmiany. Kilka miesięcy temu przeczytałam ten wywiad. Ostatnie zdania do dzisiaj siedzą w mojej głowie: Nasz syn ma dziś dwa lata, córka cztery. Oboje są śmiałymi, ufnymi, radosnymi dziećmi, o których panie w przedszkolu mówią: te dzieci zawsze się śmieją. Nasi rodzice wzdychają, mówiąc: ale wam się trafiło, a my odpowiadamy: to żaden łut szczęścia, ale lata pracy. Poza przekazem o wartości tego, co robimy stawiając na bliskość, ja widzę w tym coś jeszcze. Często mówimy, że nie chcemy naszych dzieci zmuszać, instruować. Wolimy zaufać i pozwolić im uczyć się życia przez obserwację i modelowanie. I tak sobie właśnie myślę, że najlepszym sposobem na zachęcenie męża/kuzynki/teściowej do rodzicielstwa bliskości, jest brak sposobu. Jeśli będą gotowi do zmiany, jeśli znajdą w sobie zasoby, sami dostrzegą wartość w bliskiej relacji. Jeśli zobaczą, że otwartość na potrzeby, empatia i bliskość dają siłę, być może zechcą stać się częścią tego świata. Samą poradą, wskazówką albo wykładem nie przeskoczymy jednak wewnętrznych oporów, braku umiejętności czy osobistych, emocjonalnych niedoborów. Nasza relacja z dzieckiem może jednak być tym zapalnikiem do zmian, do refleksji nad wysiłkiem, który warto podjąć.

zdjęcie:Guy Fawkes, flickr