Napisanie tego tekstu odkładałam kilkakrotnie. Za każdym razem myślałam, że to już i wiem, co chcę ubrać w słowa. Za chwilę jednak działo się coś, co idealnie pasowało do tematu i nadawało mu nowego światła. Najpierw mój bagaż osobisty, potem kilka tekstów w sieci (o nich poźniej), książka „Twoje kompetentne dziecko” Jespera Juula i wreszcie wczorajsze seminarium inspirujące prowadzone właśnie w oparciu o wiedzę i doświadczenie tego duńskiego terapeuty. Dostrzec dziecko i przyjąć je takim, jakie jest. To dla mnie wielkie wyzwanie, ale też obszar dla długich rozmyślań.
To też jest ok
Wychowałam się w rodzinie „społeczników”. Brat – dusza towarzystwa, wszędzie miał znajomych i wszystko umiał załatwić. Mama była taka sama, ale do potęgi trzeciej. W małym mieście to było niczym wielka fortuna – ona znała wszystkich i wszyscy znali ją. Nie było rzeczy, której nie dało się załatwić na hasło „dzieci Małgosi”. Do tego mój tata, teoretycznie domator, ale w towarzystwie rozbrajał każdą minę. I ja. Niby wszystko ok, ale jest jedno ale. Na początku zwykle trzymam się z boku, nic wielkiego. Wróć! Faktycznie teraz myślę, że to nic wielkiego. Przez długi czas byłam przekonana, że coś jest ze mną nie tak. Bo przecież dobrze jest być śmiałym, przebojowym, towarzyskim. A ja? Trzymam się na dystans i bywam nieśmiała. I co? To przecież też jest ok. Ja, z tym dodatkiem, jestem ok.
Kilka tygodni temu Ola z Róża marzy napisała ten tekst, chwilę później Małgorzata Musiał z Dobra Relacja opublikowała ten. Między tymi literami znalazłam też siebie, moją córkę i wszystkie te dzieci, które na placu zabaw przez jakiś czas stoją z boku. Te, które na imprezach potrzebują chwili, żeby się rozkręcić. Te, które najbezpieczniej czują się na kolanach mamy i nie dają się namówić na inwazyjne „no chodź szybko do cioci, nie bądź wstydzioch”. Zwane są różnie – od nieśmiałków po dzieci wycofane. I co? I to też jest ok. Te dzieci też są ok.
Na placu zabaw króluje ruch. Tunele, mostki, zjeżdżalnie, ścianki wspinaczkowe. Biada temu kto się boi albo ma niepewność grawitacyjną czy też nadwrażliwość dotykową. On nie pcha się do zajętego tunelu, bo przecież tam już ktoś jest. Albo w szkole z tym całym ADHD też nie ma lekko, bo trzeba się skupić, a to łatwe nie jest. A po szkole dobrze jest coś zjeść, oczywiście z apetytem. Do tego mieć dużo energii, pasji i wigoru, znać nowe technologie i mieć bogate życie towarzyskie. A jeśli nie? To nic, bez tego też jest ok.
Mogłabym mnożyć te wszystkie przykłady, które mają jeden wspólny mianownik – akceptacja. Jestem ok. Z niezbyt modną nieśmiałością, z wyczerpującą nadpobudliwością, ze średnim apetytem i wolniejszym tempem rozwoju. Z tym wszystkim i tysiącem innych „dodatków” jestem ok, właśnie dlatego, że to są dodatki, one nie są mną. Nie ma nieśmiałej Zosi, jest po prostu Zosia, Nie ma Tadka niejadka, jest Tadzio, po prostu. Leniwy leń z tapczanu, to po prostu dziecko, a ten dwulatek, który słabo mówi, to po prostu dwulatek, jedyny i niepowtarzalny. Czujecie to wyzwanie? Oderwać dziecko, oderwać człowieka, od tego co nim nie jest i wcale o nim nie stanowi? Od przymiotów, umiejętności, oczekiwań, społecznej powinności i innych łatek?
Dostrzec
Jesper Juul w książce „Twoje kompetentne dziecko” pisze o poczuciu własnej wartości i pewności siebie (wierze w siebie). Wyraźnie podkreśla różnice między tymi pojęciami, wskazując przy tym, że umiejętności i zdolności wiążą się z wiarą w siebie, zaś poczucie własnej wartości to wiedza o tym, kim jestem i jakie doświadczenia z tym się wiążą. Aby lepiej to wyjaśnić odwołuje się do początków życia dziecka, które dla większości rodziców jest cudem samym w sobie. Jest tym cudem dlatego, że … jest. Nie musi stawać na głowie, raczkować w wieku 7 miesięcy i mówić zdaniami zaraz po pierwszych urodzinach. Ono jest cudem, bo po prostu jest.
Osoba o dobrze rozwiniętym poczuciu własnej wartości czuje się dobrze sama ze sobą (…) wewnętrzny głos mówi: Jestem w porządku, mam swoją wartość, dlatego, że istnieję
Zdaniem Juula na to poczucie własnej wartości wpływają dwie kwestie – bycie dostrzeganym i akceptowanym przez bliskie osoby oraz poczucie, że cenią nas za to, kim jesteśmy, a nie co umiemy zrobić. Jak przełożyć to na język rodzicielstwa? Zacznijmy od tego, żeby dostrzec. Dostrzec dziecko, nie jego „dzieła” (szeroko rozumiane). Nie kolorowy rysunek i zamalowaną całą kartkę, nie zjedzony (bądź nie) obiad czy też piątki w szkole (albo dwóje). Dziecko, jego obecność, doświadczenie i towarzyszące temu uczucia. Dostrzec sam fakt istnienia, a nie odnoszenia sukcesów lub porażek. Zbliżamy się więc do kwestii pochwał i krytyki. Co w nich złego? – pytają zwolennicy.
Larry biegnie do drzwi i daje mamie jeden z obrazków, mówiąc „Zobacz mamo, to dla ciebie”. Mama bierze rysunek, spogląda na niego i mówi: „Jest naprawdę dobry, Larry. Jakim jesteś utalentowanym rysownikiem!” Mimo, że matka z czułością pochwaliła rysunek, Larry czuje, że nie nawiązał z nią kontaktu (…) Chodzi o to, że Larry daje swojej mamie siebie – swoją egzystencję w danym momencie. A w odzewie na ten osobisty, spontaniczny wyraz uczuć otrzymuję ocenę.
O karach i nagrodach napisano wiele książek, ja pokuszę się wkrótce o wpis. Myślę sobie jednak, że warto zatrzymać się nad tym przykładem i zastanowić, ile razy w ciągu dnia dostrzegamy dziecko, a ile razy jego „dodatki”. Nie pomaga nam presja otoczenia, a raczej nasza podatność na ową presję. Chcemy by akceptowano nas i nasze dzieci, próbujemy więc naginać się do pewnych schematów. Grzeczny – niegrzeczny, odważny – bojaźliwy, ponadprzeciętny – zostający lekko w tyle. Zbieramy te pozornie najlepsze cechy i projektujemy w głowie nasze dzieci. Jakie mają być, jakie mogą być, przed czym je uchronimy, a do czego zmotywujemy. Jak ognia boimy się ich frustracji, a jeszcze bardziej zewnętrznych ocen. Porównujemy do rówieśników, do rodzeństwa, do „prototypów” z książek. Zmuszamy więc do bycia takim, a nie innym, do zachowywania się tak, a nie inaczej. Kilka dni temu byłyśmy na Gordonkach. Razem z nami była dziewczynka, na oko 12 miesięcy. „No co Ty dzisiaj taka zamyślona? No baw się, no tańcz, no co Ty tak się boisz?” – powtarzała do niej babcia. I pewnie chciała dobrze, choć nigdy nie dowiem się czy faktycznie myślała o swojej wnuczce i jej nastroju, czy o tym, jak wypada na tle grupy albo w naszych pobocznych ocenach. A przecież ona ze swoim nastrojem, chęciami i ich brakiem też jest ok.
Seminarium, na którym byłam wczoraj (więcej tutaj) nosiło nazwę „Jestem ok taki, jaki jestem – jak dzieci rozwijają poczucie własnej wartości”. Myślę, że warto jest podjąć to wyzwanie – rodzicielskie, ale też egzystencjalne – dostrzec, zauważyć i przyjąć dziecko takie, jakim jest. Bo ono jest ok, właśnie takie.
Źródło zdjęcia: flickr, Horia Varlan