Odpowiedzialność. To słowo, które słyszę ostatnio bardzo często. Rodzice muszą być odpowiedzialni, dzieci w szkole zwykle też, a ich nauczyciele to już na pewno. Dużo się o tym mówi, a jeszcze więcej nakłada na czyjeś barki. Coraz częściej myślę jednak o tych barkach, które nie zawsze mają dość siły, by ową odpowiedzialność dźwigać. Bo jest za wcześnie, bo im uwiera, bo mają jej za dużo. Dzisiaj będzie więc refleksja o tej odpowiedzialności, którą, mniej lub bardziej świadomie, nakładamy na nasze dzieci w nadmiarze.
Racje wiekowe
Zaczyna się często już kilka tygodni po urodzeniu. Musi sobie radzić, musi się nauczyć – to zdania, instrukcje, które wypowiadane są wobec niemowlaków. Nauczyć się zasypiać, nauczyć się, że musi poczekać na karmienie, nauczyć, że nie będziemy na każde zawołanie albo że nie wymusi nic płaczem. Ono, maleńkie, kilkutygodniowe albo kilkumiesięczne dziecko. Ono, dziecko na początku drogi ku przywiązaniu, wysyłające sygnały o swoich potrzebach. Głodne, szukające bliskości albo ukojenia. Mijają miesiące, a my co chwilę ulegamy złudzeniu „dorosłości”. Bo przecież ono już powinno – przesypiać noce, odstawić się od piersi, zasypiać bez mamy albo taty i zostawać pod opieką kogoś innego. Ma już przecież tyle miesięcy, to już nie jest malutki bobas. Potem jest znowu szok, bo dziecko już całkiem dobrze mówi, sporo rozumie i w sumie gdyby nie wzrost poniżej metra, to można by było zapomnieć, że mamy do czynienia z dwulatkiem. Zapomnienie to pogłębia się wraz z wiekiem dziecka i czasem łapiemy się na tym, że dopiero wieczorem, kiedy ono już śpi, zaglądamy do łóżka i myślimy, że jest jeszcze takie małe, takie delikatne.
Role i etykietki
Do racji wiekowych dochodzą często rozmaite role i etykiety, które niosą dodatkowy ciężar odpowiedzialności. Nadzieja rodziny, oczko w głowie, najlepszy uczeń w klasie, całe wsparcie i ostoja mamy. Czasem rzucamy bezwiednie kolejne określenia, innym razem towarzyszą im rozbudowane działania i cała otoczka dotycząca danej roli. Bo teraz jesteś starszym bratem, bo tata wyjechał i jesteś jedynym mężczyzną w rodzinie, bo mama jest chora i może liczyć tylko na Ciebie. Owe „tylko” oznacza niekiedy tak naprawdę „aż”, a to, co stoi za takimi przydziałami, może wiązać się z bardzo dużą odpowiedzialnością, której czasem bywa zbyt wiele do udźwignięcia.
Pamiętam okres szkolny, w którym byłam kujonem. Tyle tylko, że ja nie byłam nim ani trochę z wyboru, ale z nadania. Prymus w oczach nauczycieli, kujon w oczach niektórych kolegów. A ja po prostu zawsze miałam świetną pamięć. Nie znosiłam tego ciężaru, tej całej otoczki i splendoru, o który nie prosiłam. Nie chciałam być na każdym konkursie, nie chciałam być stawiania jako wzór dla tych, którzy mieli gorsze stopnie, nie chciałam, by kogoś do mnie porównywano. W końcowych klasach podstawówki, kiedy ogłosiłam wewnętrzny bunt, nie musiałam robić nic, by dostać dobrą ocenę. „Jechałam na opinii” to idealne określenie, a jedyne, o czym marzyłam jako uczennica to prawo do porażki, złej oceny i świętego spokoju. Czułam się przytłoczona.
Oprócz tych ról z pozornie pozytywnym wydźwiękiem, są też i te, które wiążą się z jakimś problemem, trudnością. To te wszystkie negatywne łatki i określenia, ale też zdania „gdyby nie (tu miejsce na problem), to bylibyśmy szczęśliwą rodziną”. Gdyby lepiej jadł, mielibyśmy udane wczasy. Gdyby dłużej spał, mielibyśmy lepszy humor. Zdarza się więc, że dziecko zostaje wydelegowane jako objaw, przyczyna i źródło wszystkich problemów rodzinnych. To na jego barkach spoczywa poczucie szczęścia i nieszczęścia, to z jego powodu rodzina szuka pomocy, wreszcie to ono słyszy, że „od kiedy się poprawiło to, całej rodzinie żyje się lepiej i tylko czekają, aż to się zepsuje”. To bardzo trudny i delikatny temat, wiąże się jednak z ogromem odpowiedzialności, której nigdy nie można zrzucać na jedną osobę, a już z pewnością nie na dziecko.
Rodzicielskie emocje
To chyba temat rzeka. Czasem chciałabym być mistrzem zen, ale niestety bywam nim zbyt rzadko. Ciągle jednak uczę się, że moje emocje są…moje. Nie mojego męża, nie moich przyjaciół, a przede wszystkim nie mojego dziecka. Są moje, a więc to ja ponoszę za nie odpowiedzialność. W relacji z dzieckiem to niezwykle trudne, rozłożyć ten akcent tak, by „moje” naprawdę padło na mnie. Kiedy dziecko nie chce zasnąć, a ja wściekam się ogromem pracy, która na mnie czeka. Kiedy stoję przy garach dwie godziny, a ono odmawia nawet spróbowania. Kiedy zaplanuję wyjście o konkretnej godzinie, a ono przez trzydzieści minut zakłada buty. Bywam zła, zmęczona, zirytowana. Ale to ja. I ciągle się tego uczę, bo nawet w sytuacji, w której bierze udział dziecko, to ja ponoszę odpowiedzialność za moje emocje, nie ono.
Często myślę o tej „porcji odpowiedzialności”, którą może dźwignąć moje dziecko, o tej, z którą poradzą sobie inne dzieci. Bo to przecież nie jest tak, że one tej osobistej odpowiedzialności*, tej, która ich dotyczy, nie mają. Pisząc o tej, którą my dokładamy, nie myślę o jakimś ograniczaniu, zniewoleniu dzieci i wiecznym trzymaniu za rączkę. Chodzi mi raczej o to wszystko, co uwzględnia perspektywę dziecka, które nie zawsze ma siłę, by dźwignąć to, co chcemy mu wrzucić na barki.
* Dużo uwagi poświecił temu zagadnieniu Jesper Juul w książce „Twoje kompetentne dziecko”
źródło zdjęcia: Eduardo Merille, flickr