Zaczęło się jakiś miesiąc temu. W kąciku plastycznym, gdzieś obok rolki papieru, farb i pędzli, pojawiły się one – kolorowanki. Nie pamiętam nawet, kto nam je sprezentował, ale entuzjazmu Zosi zapomnieć nie mogę. Usiadła do kolorowania, spojrzała na mały wzór, który sugerował jak wypełnić obrazek, wzięła do ręki małą kredkę i… Mama, ble! – krzyknęła po chwili z impetem rzucając kredką. Ble oznaczało nic innego jak źle i było reakcją na przekroczenie linii. Moja 2,5 latka doszła do wniosku, że wyjście za linie jest złe, bo przecież po coś te linie powstały. Spojrzałam na nią z wielką czułością, a gdzieś po mojej głowie kręciły się wspomnienia tych wszystkich chwil, kiedy była radosnym twórcą. Malowanie rękami, domowe farby, malowanie po szybie, konstrukcje z mas sensorycznych – wszystko to dawało jej ogrom radości i wolności. I nagle przyszedł schemat, zamknięte ramy i ograniczone kontury. Czekaj, czekaj – pomyślałam – coś mi to przypomina.
Kilka lat temu pracowałam w przedszkolu integracyjnym. Miałam pod opieką dzieci z zaburzeniami rozwoju, a jednym z moich obowiązków było prowadzenie terapii w oparciu o indywidualny plan. Ilekroć siadałam do pisania takiego planu, szukałam inspiracji w sieci i w mądrych książkach. Niemal w każdym źródle padało hasło „malowanie powierzchni ograniczonej konturem”. Traktowałam to jako coś normalnego, bo przecież „wszyscy mieliśmy kolorowanki i jakoś każdy z nas wyrósł na ludzi”. Refleksja przychodziła po czasie, zwykle tym czasie, w którym każde (dosłownie każde!) z dzieci reagowało zachwytem na malowanie palcami/wałkami/gąbkami/czy też po prostu malowanie po płachtach papieru, jednocześnie zupełną obojętnością, a czasem wręcz niechęcią, na widok typowych kolorowanek. Wielokrotnie w tej pracy, a także w każdej kolejnej, doceniałam moc swobodnej twórczości plastycznej. To ona zwykle otwierała dzieci, którym towarzyszył podwyższony poziom lęku i to ona pomagała na pełną ekspresję tym, które rozsadzały emocje.
Nasze „Mama, ble!” dość szybko przeniosło się na rysowanie kredkami w ogóle. Ta jedna kolorowankowa porażka pociągnęła za sobą znacznie więcej niż mogłam się spodziewać. Musieliśmy więc wrócić do początków, tych, w których tworzenie było radością, a nie czymś, co może podlegać pod jakiś schemat. Dzisiaj, po kilku godzinach malowania liści, słoików i kamieni, oddycham ze spokojem i znowu widzę tę wolność małego artysty.
Refleksje o rysowaniu padają na grunt tych, które mam po obejrzeniu filmu „Alfabet” (niesamowity! polecam i pewnie napiszę o nim więcej już wkrótce). W filmie tym jest wątek Malortu – miejsca, w którym tworzenie jest radością i nieskrępowaną zabawą (więcej do przeczytania tutaj po polsku i na stronie założyciela). Malort jest czymś, co mnie zachwyca, nie tyle z racji samego miejsca, ale tego, czego można tam doświadczyć. Jeśli jesteście ciekawi, w czym tkwi owa niezwykłość, obejrzyjcie ten film.
Założyciel tej pracowni, Arno Stern, opowiada w filmie o analizie archiwalnych prac, jakich dokonał na swój użytek. Zauważył, że w ostatnich latach rysunki dzieci są coraz bardziej schematyczne, ograniczone zewnętrznymi nakazami, które niekiedy tkwią gdzieś w dzieciach nawet podczas swobodnego, wyzwolonego malowania (takie są założenia Malortu – wyzwolona zabawa w malowanie). Porównał je z wcześniejszymi pracami innych dzieci, a efekt tego zestawienia można zobaczyć w filmie. Nie trzeba być wielkim znawcą, żeby dostrzec te różnice, nie tylko w treści obrazów ale też formie. Zdaniem Sterna zmiana ta ma związek z ramami, które narzucane są dzieciom w trakcie edukacji i w każdej sytuacji, w której ich twórczość sterowana jest nakazami, poleceniami, zbędnymi rozmowami. Posłuchajcie, co Arne Stern mówił o dzieciach-artystach podczas wizyty w Polsce w czerwcu tego roku. Zaparzcie sobie kawę albo dobrą herbatę i wsłuchajcie się w język dziecięcych kresek, który doskonale poznał już 91-letni Stern (o samej pracowni i tym, czego można tam doświadczyć, opowiada od 16 minuty).
Kolorowanka? Nie, dziękuję
Nie dziwię się mojej córce, że się zdenerwowała. Doświadczyła jakiegoś ograniczenia i nakazu w aktywności, która do tej pory kojarzyła jej się z wyzwoleniem. Ktoś powie, że przesadzam, przecież to zwykła kolorowanka. Że przecież 2,5 latek to rozwojowo jest jeszcze na etapie uroczo określonym jako bazgroty. Jednak nie o etap i jego nazwę tu chodzi, ale o schemat i sztywne ramy, które pokazują wyłącznie jedyne możliwe działanie – „ograniczone konturem”. Okazuje się, że nie tylko ja mam wątpliwości dotyczące tego typu gotowców i zarówno praktycy pracujący z dziećmi, jak i badacze analizujący ich „wytwory” plastyczne, spierają się co do sensu wykorzystywania kolorowanek. Z jednej strony pojawiają się głosy, że są one cenne w nauce np. precyzji, koordynacji oko-ręka czy koncentracji, z drugiej zaś mówi się o ograniczaniu dziecięcej twórczości i kreatywności. Susan Striker, wielokrotnie nagradzana nauczycielka sztuki, stwierdziła kiedyś, że kolorowanki pokazują wyłącznie taki świat, jaki widzą dorośli. Jej zdaniem dzieci korzystające z kolorowanek już na wstępie dowiadują się, że jeśli rysują inaczej niż zaplanowali to dorośli, to robią to źle. Susan Striker stworzyła serię antykolorowanek, które biją rekordy popularności na całym świecie (więcej informacji znajdziecie tutaj).
Nie jestem miłośniczką kolorowanek i nie przekonują mnie nawet wymieniane zalety, choćby dlatego, że mam poczucie, że istnieje całe morze ciekawszych sposobów na ćwiczenie owej precyzji, koncentracji i tego wszystkiego, za co chwali się te gotowce. Moje kolorowankowe wspomnienie z dzieciństwa to tak naprawdę dwa hasła – „nie można wychodzić za linię” i „nie można zostawiać białych przerw”. Mam jednak poczucie, że „wszystko jest dla ludzi”, a kluczem wydaje się być różnorodność i podążanie za dzieckiem. Jeśli twórczość, to przede wszystkim swobodna. A jeśli podróż, to koniecznie do Malortu.