Zbliża się Dzień Matki. Za chwilę sieć zaleje fala tekstów o macierzyństwie. O równowadze, sile i wdzięczności. O zmęczeniu, braku wsparcia i docenienia. Jedni napiszą o sobie, drudzy o innych matkach, ich sporach i punktach styku. Moje myśli zmierzają jednak w inną stronę. Tę, po której stoi moja mama i tysiące innych babć. Babć, którym czasem współczuję, że coraz częściej to my próbujemy nadać kształt ich relacjom z dziećmi.

Dużo mówi się o granicach. Tych osobistych, rodzinnych, mniej lub bardziej zaznaczonych. Bo dobrze je mieć, dobrze je wyznaczać, dobrze jest mówić, co jest dla nas ok, a na co zdecydowanie nie ma zgody. Czasem odnoszę jednak wrażenie, że w wielu tych dyskusjach brakuje miejsca na słowo elastyczność. Na zgodę, by czasem coś nagiąć, poluzować, przepuścić przez te granice rzeczy, które nie zburzą naszego ładu i swoją tymczasowością nie spowodują nieodwracalnych zmian. Zbudowanie swojej rodziny, w której dwoje ludzi tworzy nową jakość i fundament dla dalszego rozwoju, to niezwykle ważne wyzwanie. To moment, w którym „wejście do nowego” wymaga pewnego „wyjścia ze starego”. Ustalenia swoich zasad, zwyczajów i właśnie owych granic. Odczuwamy to szczególnie mocno, kiedy pojawiają się dzieci, a wraz z nimi wizja ich dzieciństwa i naszego rodzicielstwa. Im większą mamy świadomość, tym większą skłonność do podejmowania poszukiwań. Szukamy więc dobrych, niekoniecznie prostych rozwiązań, szukamy autorytetów i inspiracji, wreszcie szukamy tego, co pozwoli nam, choć częściowo, dać naszym dzieciom to, czego my nie mieliśmy, jednocześnie chroniąc je przed tym, od czego nam nie udało się uciec.

W podejściu tym nie ma przecież nic złego, chcemy dobrze i chcemy być dobrze zrozumiani. Wychować bez cukru albo bez mięsa, bez nagród albo bez klapsów, bez telewizora albo bez czapki przy 15 stopniach na plusie. Nasze wizje często stykają się z tymi, które mają ludzie wokół nas. Minimalizujemy więc wpływ wszelkich „destrukcyjnych” sił, wybierając to, co nasze albo bliskie naszemu. W tym wszystkim często tkwią też nasi rodzice. Nasze matki, które „przecież wychowały już trójkę dzieci” i ojcowie, których „nie trzeba uczyć jak postępuje się z dziećmi”. Ten moment styku niekiedy wręcz iskrzy, bo wizje te bywają naprawdę odległe a granice przekraczane zbyt często i bezceremonialnie, przynajmniej w naszym odbiorze. Oczywiście, jak w każdej tego typu dyskusji, nie mam zgody na przemoc i rozwiązania, w których dziecko spychane jest na margines. Trudno mi zrozumieć wszelkie porady dotyczące wypłakiwania, przyzwyczajania do przytulania albo „cackania się z dzieckiem”. Nie rozumiem tych wskazówek, ale staram się zrozumieć ich tło. Brak wystarczających zasobów, własny rodzinny bagaż, taki, a nie inny przekaz otrzymany od wcześniejszych pokoleń.

Nieco więcej trudności mam z tą drugą stroną „dziadkowych zachowań”. Tą, która być może inaczej rozumie dobro dzieci, ale nadal stawia je jako sprawę najwyższej rangi. Myślę tu o tych wszystkich przypadkach, w których nie jest po mojemu, ale nie jest też tak, że dziecku dzieje się krzywda, a jego potrzeby spychane są na margines. Moi rodzice mieszkają 100 km od nas, a swoją wnuczkę widują raz na 3-4 tygodnie, czasem częściej. Każde takie spotkanie pełne jest dziecięcego pisku, radości i totalnej swobody. Niekiedy tupię nogą, bo przecież „my robimy inaczej” i załamuję ręce, bo jest zupełnie „nie po mojemu”. Coraz częściej robię jednak bilans zysków i strat i zastanawiam się, gdzie jest granica. Nie ta nasza, rodzinna, ale ta dotycząca mojego prawa do wchodzenia w ich relację. Do reżyserowania jej, zamiast pozwolenia na autentyczność. Autentyczność babci i dziadka, którzy biją brawo, kupują lody i gotowi są rozpłynąć się w zachwycie nad naszym dzieckiem. Autentyczność babci i dziadka, którzy nie czytają Juula, Stein i Searsów, a mimo tego z ogromną otwartością reagują na to, co przynosi ze sobą nasz mały człowiek. I choć nie zawsze reagują tak, jak ja bym tego chciała, to zawsze robią to naturalnie i w stu procentach autentycznie. Budują z naszym dzieckiem taką relację, w której ono czuje się bezpieczne i kochane. Relację, w której mokre włosy Zosi oznaczają długie godziny dzikich szaleństw, a radosne „papa mama” jest dla mnie niczym innym, jak „teraz jest nasz czas, po naszemu”.

Być może łatwo mi wypowiadać takie słowa, bo wiem, że te kilka spotkań w miesiącu nie zburzy naszego „porządku”. Te kilka braw nie przestawi motywacji wewnętrznej na tor podziwu i akceptacji płynącej z zewnątrz. Bo przecież tak, jak nie mogę odpowiadać za to, że ktoś nie chce budować relacji z moim dzieckiem, tak samo nie chcę tego robić wtedy, kiedy ktoś buduje ją w miłości, ale po swojemu. Wiem, że to może budzić wątpliwości, bo przecież nasze granice są ważne i trzeba się z nimi liczyć. Mam jednak przekonanie, że to ja mam je wyznaczać w nas, a nie wyznaczać je dziadkom. Różnica ta oznacza dla mnie tyle, że wiem, kiedy mogę odpuścić. Kiedy mogę rozpoznać te zachowania, które są odpowiedzią na potrzeby mojego dziecka, na sygnały, które wysyła w stronę dziadków. Wiem też, kiedy moje granice mogą być przekroczone, a ja zepchnięta na bok, bo „co ta mama gada, my wiemy swoje”. I choć na szczęście dla nas, ta druga sytuacja nie miewa miejsca, to zdaję sobie sprawę, że właśnie ona byłaby sygnałem, że coś dzieje się nie tak. Nie ten nadmierny zachwyt, kiedy dziecko jest na zjeżdżalni, ani też nie ten głośny podziw, kiedy rysuje koło z czterema kreskami i twierdzi, że to dziadek. Przekroczeniem tej granicy nie byłoby więc to, co jest inne od mojego, ale to, co w moje uderza i moje podważa.

Współcześni dziadkowie nie mają łatwo. Kiedyś ich rola była znacznie bardziej ceniona, a oni sami byli kimś w rodzaju mentora. Bo przecież wychowali swoje dzieci, bo już to wszystko przeszli, bo to wszystko znają. Dzisiaj wiemy, że ich sposoby na życie mogą mieć jakieś wady. Być może za kilkadziesiąt lat to nasze okażą się „niepełne”. Tymczasem sięgamy po książki, niejednokrotnie głośno negując to, co chcą nam przekazać nasze matki i ojcowie. Myślę sobie jednak, że tak jak dopuszczamy do siebie to, że mogą się mylić a ich pomysły nie są idealne, tak być może warto dać im prawo do tej drugiej strony. Wyznaczyć swoje granice, których potrzebujemy bronić, a nieco rozluźnić te, które wyznaczamy im. Nie po to, by „pozwolić sobie wejść na głowę”, ale po to, by zdjąć z siebie ciężar odpowiedzialności za ich relację z dzieckiem i dać jej prawo do autentyczności, również tej, która czasem kryje się w ciastku z cukrem i nie-tylko-i-wyłacznie-ekologicznej zabawce.

źródło zdjęcia: flickr, mm-j