Wyobraź sobie taką sytuację – jesteś na imprezie rodzinnej, teściowa krząta się po kuchni, a Ty korzystasz z okazji i dzwonisz do przyjaciółki, żeby dać ujście swojej złości. Opowiadasz o wstrętnych zagrywkach, docinkach i ciągłych porówniach z byłą męża. I o tym męczącym zagadywaniu, kiedy chcesz wypić w spokoju kawę. Leje się żółć, morze żółci. Nagle czujesz oddech na plecach. Ten zimny oddech zwiastuje kłopoty, bo właśnie pada: Ja wszystko słyszę!

Albo to. Pracujesz w szkole. Jesteś po wspaniałej podyplomówce z Montessori, a dyrekcja właśnie przydzieliła Cię do projektu „Kierowanie kreatywnością dzieci w oparciu o techniki behawioralne, czyli jak wychować posłusznego geniusza”. Razem z Tobą projekt prowadzić będzie stażystka, świeżo po studiach, bez doświadczenia. Nie dajesz sobie z tym rady, bo sam temat Cię odstrasza, a co dopiero uczenie kogoś i prowadzenie go za rączkę. Postanawiasz poszukać pomocy. Przypadkowo spotykasz na korytarzu szkolnego psychologa, który właśnie rozmawia z ową stażystką. Podchodzisz do niego i zaczynasz opowiadać o swoim ciężkim losie i niewiedzy kompana. Że to jeszcze dziecko, że Ty już nie masz na to czasu, że dopada Cię zmęczenie i musisz niańczyć kolejną osobę. Stażystka potulnie schyla głowę. „Jak ona/on tak może. Przecież ja to wszystko słyszę”.

A teraz taka sytuacja. Rozmawiacie przy obiedzie. Ty i mąż (żona/partner/partnerka). Albo cala rodzina, gdzieś przy świątecznym stole. O wyborach prezydenckich, cenach samochodów i tym całym buncie dwulatka. Że już macie dość, bo z tym dzieckiem nie można się dogadać, ono wszystko robi na złość. I znowu dało popis w sklepie, taki cyrk, że aż wstyd. Wycie na pół sklepu. I ten obiad znowu w koszu, ciągle wybrzydza przy jedzeniu, już ręce opadają. No ale w sumie to biedne dziecko jest, taki chuderlaczek mizerny, wrażliwy, inne dzieci takie nie są. On jest ten no, hajnidbejbi. To są strasznie specyficzne dzieci ponoć. No i jeszcze nie mówi, coś tam jęczy, ale kto by go rozumiał. Inne dzieci już mówią zdaniami, a tu same zmartwienia. Po drugiej stronie stołu stoi antylopa z IKEA, a w niej dwulatek, blondasek, brunecik, bez znaczenia. Mógłby krzyknąć: Hej, ja to wszystko słyszę! Ale po co. Przecież on nie mówi, to jeszcze nie rozumie. Już bez przesady, tak się cackać z tym dzieckiem. To przecież tylko dziecko, dorośli muszą porozmawiać. Kiedyś nikt tak nie przejmował się dziećmi i nic im nie jest. Przecież dzieci i ryby głosu nie mają ale czy uszu też nie?

Dużo mówi się o tym, jak rozmawiać z dzieckiem. Co mówić, czego unikać, jak formułować zdania, a jakie zwroty mózg odbiera źle. W internecie i bibliotekach wiedzy na ten temat jest mnóstwo. A czy zastanawiamy się czasem, czego przy dzieciach mówić nie warto? Jest w wielu z nas jakieś dziwne przekonanie, że małe dzieci nie rozumieją tego, o czym mówimy, więc możemy to robić. W wielu osobach ten osąd dotyczy też starszych dzieci. Rozmawiamy więc o nich przy rodzinnym stole, dziwimy się, że psycholog w gabinecie chce zebrać wywiad tylko od rodziców, a kiedy pracujemy w szkole, bez oporów opowiadamy rodzicom (albo innym nauczycielom) o trudnościach dziecka, które akurat stoi obok nas. A one to wszystko słyszą i doskonale odbierają sygnał: Jestem nie ok, jest jakiś problem i to pewnie ja nim jestem. Nawet jeśli nie rozumieją jeszcze dokładnie treści, to w odczytywaniu emocji są mistrzami. Napięcie, ton głosu, pojedyncze hasła: niejadek, wyje, zamęczy, problem. Problem, problem, problem. Czy właśnie to chcemy mówić dzieciom?

Wiecie, że kiedy rodzice umawiają się na pierwszą wizytę do specjalisty, są niekiedy zdziwieni, że prosi się ich o przyjście bez dziecka? Ono się pobawi obok – mówią – Da jej pani kredki i zamknie się w swoim świecie. A to nieprawda. Może zadziała, ale po co ryzykować? Podobne myśli mam w głowie na niektórych warsztatach albo konferencjach. Przychodzimy, żeby czegoś się dowiedzieć, nauczyć i zapominamy, że obok nas bawi się roczniak albo nawet pół. Opowiadamy więc o jego kłopotach, trudnościach itd itd. I ok, nie ma w tym nic złego, dopóki nie przekraczamy jego granic, dopóki to, co mówimy nie zostaje przez dziecko odczytane jako opis jednego wielkiego problemu. O tym, że nauczyciele (niektórzy) mają skłonność do opowiadania o dzieciach przy samych zainteresowanych chyba nie ma co pisać. Bo wiem, że nie mają czasu, że się spieszą, że to jedyna okazja, bo rodzic też się spieszy, a zaczepić psychologa można tylko w biegu. Niestety widok spuszczonej głowy dziecka, które właśnie wysłuchuje opowieści na swój temat, to dla mnie jedno z trudniejszych wspomnień z pracy w szkołach.

Dzieci naprawdę mają uszy, to nie tylko biologiczny ale też psychologiczny fakt. Mają i słyszą. Nie musimy zamykać ich za szybą, żyjmy normalnie, naturalnie, bez spiny, ale z szacunkiem. Jeśli więc nie obgadujesz teściowej, kiedy ta stoi obok, albo nie krytykujesz współpracownika w jego obecności, nie rób też tego dziecku. Swojemu czy obcemu. Niektórzy mówią „dziecko też człowiek”, choć wolę słowa Korczaka „Nie ma dzieci, są ludzie”.

źródło zdjęcia: flickr, Travis Isaacs