Mam na imię Anita, mam 30 lat i 17 miesięczną córkę. Piszę do Ciebie ten list, gdyż sama jakiś czas temu byłam w podobnej sytuacji. Może różniło się kilka czynników, bohaterowie też byli inni, ale tło wydarzeń niemal „kopiuj-wklej”. Nie wiem, jak masz na imię, ile masz lat, ani w jakim mieście mieszkasz. Wiem natomiast, że możesz potrzebować tych kilku słów.

Być może jesteś właśnie w ciąży, albo jest ona już wspomnieniem. Ciąża leżąca, trudna, niepewna. Niczym nie przypomina tej z mediów i opisów koleżanek. Spacer do łazienki jest wyczynem, Twoje stopy są większe niż stopy Twojego męża, a Ty odliczasz dni i skreślasz kolejny zaliczony, byle do przodu! Bijesz się z myślami i łapiesz doły. Bo przecież ciąża nie choroba, trzeba się relaksować dla dobra potomka, wyglądać jak bogini i koniecznie uczęszczać na zajęcia „Bądź fit przez 9 miesięcy”. Tymczasem leżysz jak kłoda, nie z wygody, ale z konieczności. Jesteś fit, tylko przekręcając się na drugi bok, a lęk i obawy zjadają Cię od środka. Dowalasz sobie wyrzutami sumienia, bo przecież stres szkodzi dziecku, a Ty nie umiesz uciec od strachu. Czujesz się paskudnie, źle, wszystko Cię boli i połykasz codziennie zapasy leków z osiedlowej apteki. Wiedz, że nie jesteś sama.

Być może niedawno urodziłaś. Twoje dziecko nie umie ssać, wszyscy dookoła pytają czy karmisz piersią, a Ty walczysz o każdą kroplę mleka. Zaliczasz kryzysy w okolicach 8 tygodnia i nie rozumiesz, dlaczego dziecko ciągle na Tobie wisi. Słuchasz życzliwych podpychających butelkę, zaczynasz wierzyć w brak pokarmu i konieczność dokarmiania. W obawie o dolegliwości, które jeszcze nie miały miejsca, żywisz się powietrzem i wyznajesz kult mitycznej diety matki karmiącej. Głodna, wściekła, niewyspana w niczym nie przypominasz matki celebrytki, która już dawno wróciła do figury sprzed ciąży, a Ty nadal nie. Wiążesz włosy w kucyk, niepewnie wychodzisz na spacer, z nadzieją, że dzisiaj kolki dadzą Wam spokój. Spotykasz w windzie matkę sąsiadkę, której błysk w oku i spokojne dziecko w wózku mają się nijak do Twojej prezencji i entuzjazmu Twojego potomka. Już w parku przekonujesz się, że z drzemki dziedzica nici, a jedyną słuszną drogą powrotu byłby tunel podziemny. Spocona, sfrustrowana i zdołowana wracasz do domu, zastanawiając się, czy tak ma wyglądać macierzyństwo. Wiedz, że nie jesteś sama.

Być może Twoje dziecko zmaga się z jakąś nietolerancją, a Ty zmuszona jesteś odstawić ukochany twarożek i jajka na twardo. Lekarze pukają Ci się w czoło, bo przecież możesz podać mleko dla alergików, a Ty upierasz się przy tej laktacji. I jeszcze nie chcesz dawać smoczka, mimo iż zdaniem mędrców, to właśnie Ty nim jesteś dla Twojego dziecka. Więc znęcasz się dalej nad Waszą rodziną i walczysz o każdy tydzień karmienia. Załamujesz lekarzy i społeczeństwo karmiąc tak powyżej roku, a przecież wieść niesie, że to już tylko woda. Trafiasz na ścianę niezrozumienia i chcesz kopać w nią z całej siły. Wiedz, że nie jesteś sama.

Być może Twoje dziecko potrzebuje dużo bliskości. Nosisz więc, przytulasz, pozwalasz na to bez końca. Zabierasz je do łóżka i, ku rozpaczy otoczenia, męczysz go w tej chuście, aż się przyzwyczai, udusi albo ugotuje (niepotrzebne skreślić). Zabierasz ze sobą do łazienki, gdy płacze. Spalasz kolejną suszarkę lub zamęczasz okap. Słyszysz, że wymyślasz, bo wystarczy wsadzić do łóżeczka niech się wypłacze. Płacz jest dobry, bo rozwija płuca, a dziecko nie może Tobą manipulować. Dajesz mu się dalej, coraz bardziej czując, że dajecie się sobie wzajemnie i całej Waszej rodzinie jest z tym dobrze. Mówisz dużo o emocjach, nazywasz, doświadczasz, okazujesz. Zamiast dać klapsa, niech się nauczy, Ty rozmawiasz i uczysz swoim przykładem. Jakaś empatia, wrażliwość, ceregiele. I jeszcze dajesz sobie wciskać ten kit o skokach rozwojowych, separacji i kryzysach. Przychodzą więc chwile zwątpienia, bo wszyscy dookoła patrzą na Ciebie, jak na kosmitkę. Wiedz, że nie jesteś sama.

Być może dokonałaś kilku nietypowych wyborów. Nie zostawiasz dziecka, aby się wypłakalo. Nie pozwalasz na długie seanse przed tv. Nie wrzucasz setki zdjęć do sieci i nie zapychasz cukrem. Gorszysz tym otoczenie, pozbawiasz potomka beztroskiego dzieciństwa i romansu ze świnką na P. A przecież danonki i parówki są ok, wszystko jest dla ludzi, my jedliśmy i żyjemy. Walczysz jak kretynka, przekonując o wyższości amarantusa nad słodką kaszką. Bijesz głową w mur, jeszcze mocniej, gdy Twoje dziecko ma kryzysy i odmawia jedzenia, a wszystko to Twoja wina, bo przecież nie dajesz mu cukru. No i jest takie szczupłe, nie to co pulchniutki bobasek sąsiadki. Wiedz, że nie jesteś sama.

Ja, tak jak Ty, tysiące razy miałam dość. Bo nie zawsze jest pięknie, bywa morderczo. Bo miewam kryzysy i chcę trzasnąć drzwiami, uciec na koniec świata. Bo zderzam się ze ścianą niezrozumienia i krytyki. Bo moje dziecko jest dla mnie wszystkim, a nie tylko przystawką. Ale wiem, że nigdy nie jestem sama. Znam już terapeutyczną moc „ja też tak mam” z ust innej matki. Znam ukojenie, które przynosi „to minie”, wypowiedziane przez kogoś z większym doświadczeniem. Znam poczucie zrozumienia, kiedy słyszę „wiem, o czym mówisz”. Już nie walczę o tytul najlepszej matki świata, chcę byc „wystarczająco dobra”*, tylko tyle.

Trzymaj się i pamiętaj, nie jesteś sama!

* termin „wystarczająco dobrej matki” wprowadził D. Winnicott. Mówiąc w wielkim skrócie, odnosi się on do matek, które znajdują równowagę i, mimo frustracji, zmęczenia i stresu, chronią swoje dziecko przed własną agresją, jednocześnie są otwarte na jego potrzeby.Taka matka rozwija się wraz ze swoim dzieckiem, ufa swojej intuicji i dziecku, a nie poradnikom.

źródło zdjęcia: annilove,flickr