Mam za sobą taki dzień, że „o kurczę”. Odpowiednio wypowiedziane nie oznacza na pewno zachwytu, a raczej głęboki oddech zmęczenia i przesytu. Moja dorosła złość powoli się wycisza, choć kiedy to piszę, pod palcami czuję jeszcze moc napięcia z ostatnich godzin. Dwa razy upewniałam się, ze dzisiaj nie jest jakiś trzynasty i że nie piątek, bo przecież „ileż można?”. A jednak można sporo, czasem są takie dni, że naprawdę dzieje się dużo i w bilansie bliżej jest do poziomu metra niż niebieskiego nieba nad Warszawą. Ale do rzeczy.

Zaczęło się przyjemnie, poniedziałek 4 stycznia 2016 roku. Zimny poranek nas nie wzrusza, bo śpimy całą czwórką do 8, a nasz dzień pracy jest wyjątkowo krótki. Przede mną wyprawa na terapię logopedyczną i małe zakupy. Ale spoko, myślę sobie, będę na moim ukochanym Żoliborzu, sam relaks. Jego wizja szybko ulega zniszczeniu, kiedy okazuje się, że mój mąż wrzucił właśnie do prania moje spodnie. Trzy pary. Wszystkie trzy, jakie mam. Zaczynam wywód pełen oburzenia, chociaż doskonale wiem, że to moja wina, bo to ja zostawiłam wszystkie na koszu do prania. No przymierzałam wczoraj, zapomniałam, ale żeby zaraz robić pranie? Jeszcze wtedy nie wiedziałam, jakim drobiazgiem w dniu dzisiejszym będą te spodnie, ale już zalewałam się złością. Jedziemy. Mąż do pracy, my do logopedy. W samochodzie rozbijam moje zdenerwowanie naszą rodzinną wizją naleśników na Placu Wilsona. Trudno, detoks zacznę od jutra (znowu). Przecież nie odmówię dziecku naleśników 😉

Terapia logopedyczna mija tak przyjemnie, że wychodzę cała mokra. W uszach dzwonią mi żartobliwe słowa mojego męża, który czasem twierdzi, że ten cały język osobisty to bat, który ukręciliśmy na siebie. „Nie chcę tu być” i „potrzebuję już wyjść” są wisienką na torcie tej logopedycznej wyprawy. Oddycham. Na korytarzu ładuję na siebie tonę ubrań, drugie tyle zakładam na dziecko i ruszamy. Te naleśniki naprawdę mnie kuszą. Po drodze wpadam na szalony pomysł wizyty w Empiku i już po przekroczeniu progu, pukam się w czoło. Dział z książkami dla dzieci jest na samym końcu, zaraz za schodami i labiryntem wąskich przejść. Super, mam lekką spacerówkę, dam radę. Po drodze wysłuchuję komentarzy jakiegoś znudzonego życiem człowieka, który uważa, że matki powinny siedzieć w domu. „Nie wezmę na siebie Twojej żółci, o nie” – myślę sobie, a całą złość zrzucam na ten mróz, te schody bez podjazdu i mój pomysł zabrania wózka. Oddycham, znowu, przynajmniej próbuję. Myślami wracam do warsztatów o dorosłej złości. Widzę skalę, którą sobie zrobiliśmy i Agnieszkę Stein, która zachęca do wyobrażenia sobie siły naszej złości, od 0 do 10. Moja ma teraz sześć, mocne sześć, a wiem, że siedem to już u mnie z górki do dziesięciu. Bo jak ja się rozkręcę, to ziuuu. Więc znowu oddycham i myślę o tym pięknym Żoliborzu, o czymś przecież muszę.

Wchodzimy do naleśnikarni. Ja wybieram szpinak, ona powidła. Przy stoliku zdejmuję z nas tony ubrań, siadamy a ja łapię głęboki oddech. Tuż obok nas dwie dziewczyny rozmawiają o swojej pracy w szkole, dwa stoliki dalej starsza pani czyta gazetę, a za oknem tętni życie. „Nie będę jadła” – oznajmia moja córka. Nic, zero, nawet gryza, a do domu kawał drogi. Po jakimś czasie pytam jeszcze raz, ale nic się nie zmienia. Cudnie – myślę sobie – kto to teraz zje. Zamieniam z Zosią kilka słów, a staruszka z gazetą spogląda z moją stronę i coś mówi. Co? O tym za chwilę.

Zbliżam się do siedmiu, nie da się ukryć. I ten naleśnik to tylko drobiazg, bo przecież nic na siłę. Drobiazg ale pompuje moją złość, roznieca ten ogień, o którym mówił Lawrence Cohen (że złość jest jak ogień i warto szukać „wody” na jej ugaszenie, choć czasem mam wrażenie, że nawet trzy zastępy straży pożarnej mi nie pomogą). Dopijam herbatę i zaczynam zakładać nasze dwie tony ubrań. Cieszę się na wizję podróży metrem i książkę, która czeka w mojej torbie. Entuzjazm maleje przy pierwszej zepsutej windzie, a przy opóźnionym, zatłoczonym metrze, spada już do zera. W ścisku i duchocie myślę o tej mojej złości. Znam jej mechanizm, znam rolę znaczeń, jakie nadaję sytuacjom, wiem, że tkwi w mojej głowie. I co z tego? Kipię. Dowalam sobie, że mam za swoje lenistwo i brak prawa jazdy. Zepsuty hamulec w wózku i tłok na peronie pomagają mi wskoczyć na ósemkę. Mocna ósemka pełna złości. Zanim emocje totalnie przysłonią mój rozum, wracam do wspomnianego już Cohena. Zmęczona, przejedzona (kto by zmarnował naleśnika z ciepłymi powidłami?;)), zmarznięta wchodzę do domu. Odliczam sekundy zanim zrobię TO. Ta woda, moja woda, której tak bardzo teraz potrzebuję. Idealna interwencja matki psychologa, książkowa, że hej.

Jesteśmy same, mąż w pracy, wokół nikogo bliskiego, ani nawet dalszego, z kim mogłabym pogadać. Wszyscy w pracy, drodze, odległości. Kucam przed Zosią i przyznaję się do potwornego zmęczenia. Kawa dla mnie, bajka dla Ciebie. Nie mam siły na więcej. A to takie niepedagogiczne, takie nierozwojowe i takie potrzebne mi tu i teraz. Po piętnastu minutach łapię oddech. Dzięki Braciom Koala i wielkiemu kubkowi kawy, spadam gdzieś na trójkę. Dzwonię do mamy pogadać, to moja mała wioska, na odległość, ale niezwykle ważna. Oddycham, padnięta, ale oddycham. Myślami wracam do staruszki z naleśnikarni. Do jej zachwytu nad naszą rozmową i moim spokojem, bo to właśnie powiedziała. Zmęczona, zrezygnowana i gdzieś na siódemce, mogłam się wówczas tylko uśmiechnąć. Gdyby tylko wiedziała…

Ten wpis to taka moja kolejna woda. Wylewam ją na ten ogień złości, który rozbuchał się we mnie dzisiejszego dnia. Zapaliły go pojedyncze iskry, od spodni, przez schody w empiku i naleśnika z powidłami. W wagonie metra był już tak wysoki, że aż dziwię się, że nie włączyłam czujników dymu. Miękki dres, bajka, kawa, rozmowa przez telefon. Jest lepiej, choć nadal nie jest idealnie. Lepiej.

***

Na wspomnianych warsztatach mieliśmy wyobrazić sobie naszą dorosłą złość, znaleźć dla niej jakąś metaforę, postać, wyobrażenie. Nie miałam wątpliwości, że moja jest jak pies. Wściekły, ujadający pies, który nakręca się, kiedy ktoś zbliża się do furtki. Mój pies-złość miał na imię Punia i dokładnie pamiętam, co mówiłam koleżance obok mnie, która miała ową Punię narysować. Groźna, wielka, nastroszona, a w środku miękka jak krem z ciastka. Taka trochę zmęczona i w niczym nie przypomina psów z Pinterestu. I wiecie co? Ja lubię tę Punię, chociaż dzisiaj dała czadu, ale coraz bardziej ją oswajam. Jest taka moja, taka prawdziwa. Słowo „moja” jest tutaj szczególnie ważne i często potrzebuję sobie to podkreślać. Moja, nie mojego dziecka, nie męża, nie projektanta przestrzeni w żoliborskim empiku ani nikogo innego. Moja, bo wychodzi od moich myśli, przekonań, interpretacji i to ja ponoszę za nią odpowiedzialność. Mogę „pomóc” jej wskoczyć na dziesiątkę i rozpętać burzę nie z tego świata, albo zeskakiwać z kolejnych szczebli, by wreszcie złapać oddech ulgi.

P.S. Pewnie powinnam napisać, że ja się nie złoszczę, a moje dziecko nie buntuje i nie miewa kryzysów. Że do mnie to po poradę jak w dym, bo emocje mam na wodzy i że jest zawsze tak, jak widziała mnie pani z gazetą. Tylko czy wtedy ta kawa byłaby taka pyszna, a odcinek Braci Koala taki zabawny?

źródło zdjęcia: flickr, Sippanont Samchai, cc