Jestem po kolejnym seminarium Juulowskim. Chyba nie jest to przypadek, że seminaria te noszą nazwę inspirujących, bo wychodzę z nich pełna refleksji, nakręcona, a jednocześnie szukająca spokoju, w którym mogłabym sobie te wszystkie myśli poukładać. Dzisiaj oprócz treści niezwykle inspirujący byli też pozostali uczestnicy i sama prowadząca. Jedną z refleksji, do której doszliśmy wspólnie, było przekonanie, że te spotkania, choć o dzieciach, tak naprawdę w dużej mierze są o nas, dla nas. Cały Juul zresztą taki jest i w każdej z jego książek, które dotychczas przeczytałam, czułam ogrom zrozumienia dla siebie, dla mojego rodzicielstwa i tego, co się z nim wiąże. Taką troskę i zachętę do troski. I to właśnie o niej chciałabym dzisiaj napisać.

Dwa tygodnie temu napisałam tekst o dziecięcym prawie do emocji. O przestrzeni, przyjęciu tych emocji i oddaniu ich w „przetrawionej” formie. Już wtedy wiedziałam, że kolejny będzie o matkach, o rodzicach. O naszych emocjach, potrzebach, o tej niezwykle ważnej równowadze. Z pewnością każdy z nas ma sposób na sprawienie sobie przyjemności, zadbanie o siebie. To ten upragniony czas dla siebie, przespana noc i ciepła kawa wypita zaraz po jej zrobieniu, w fotelu, a nie w pośpiechu nad zlewem. To wszystko może przybierać różne formy, zmieniać się wraz z upływem czasu i wyglądać zupełnie inaczej u każdego z nas. Kiedy poszłam do fryzjera, trzy miesiące po porodzie, byłam przekonana, że wreszcie robię coś dla siebie. Kiedy jesienią wykupiłam karnet na siłownię i zaczęłam biegać, rozpierała mnie duma i pewność, że wreszcie o siebie zadbam. Za każdym razem, kiedy sięgałam po książki, spotykałam się z przyjaciółmi albo rozpieszczałam moje podniebienie, czułam, że robię dla siebie coś wielkiego. Że to właśnie jest droga do mojej równowagi.

Świadomość, że właśnie zaczęłam się o siebie troszczyć przyszła jednak w zupełnie innej sytuacji. Ową troskę przyniosło osobiste „nie”, pierwsze, które wypowiedziałam po lekturze książki „Nie z miłości” Juula. Zachwyciłam się nią tak, że przeczytałam ją po raz kolejny, a na fali inspiracji powstało kilka tekstów (m.in. tenten). To pierwsze osobiste „nie” pomogło mi wyznaczyć moje granice i było dla mnie jednym z największych odkryć rodzicielskich. „Wiem, że chcesz obejrzeć ze mną jeszcze jedną książkę, ale ja chcę teraz wypić kawę”. Wypiłam. Ciepłą, spokojną, troskliwą. To był ten pierwszy raz, kiedy poczułam, że troszczę się o siebie jako matkę, a droga do tej troski nie wiodła przez salon fryzjerski ani pobliskie cukiernie. Jej wyrazem było moje osobiste, autentyczne nie. Bo ja naprawdę chciałam wypić wtedy tę kawę i całą sobą czułam, że mogę to zrobić. Bez walki, bez okrągłych słów i ułożonych zdań. Chciałam wypić kawę, po prostu.

Każda kolejna sytuacja, w której wyznaczałam swoje granice, zamiast wyznaczać je dziecku, wzmagała we mnie poczucie spokoju. Niekiedy, a nawet bardzo często, było one okupione płaczem Zosi, która musiała się zmierzyć w tym „nie” i związaną z tym frustracją. Byłam zawsze obok niej i z nią, a kiedy prosiła, podawałam rękę, która pomagała przez ten dół przeskoczyć. Po drugiej stronie czekał już spokój, a w nim moje poczucie, że nie zrobiłam nikomu krzywdy, ani sobie ani swojemu dziecku. Czułam się dużo lepiej, mówiąc o tym, że coś jest dla mnie ważne, że czegoś nie chcę albo właśnie chcę, ale niekoniecznie idzie to w parze z tym, czego chce Zosia. Nie widziałam w tym walki, nie widziałam przemądrzałego dorosłego, którego nie chce się słuchać, a przede wszystkim nie widziałam egoizmu. Byłam tam ja, taka, jaką chciałam być w relacji, być dla siebie. Zdarzały się i nadal zdarzają potknięcia. Dni, w których sama siebie nie lubię, w których kładę się spać z poczuciem winy i przeświadczeniem, że dzisiaj nie było „fajnie”, mój język tym bardziej „fajny” nie był. Zdarza się, że racjonalizuję, wypieram, odpycham. Chwilę później przegaduję to sama ze sobą i próbuję wyciągnąć wnioski. Odgrzebuję w pamięci moje ulubione konstrukty, ten o wystarczająco dobrej matce, ten o autentycznych rodzicach i ten, o prawie do błędów, za które mogę przeprosić swoje dziecko. Po jakimś czasie wracam do tej troski o siebie, do odpowiedzialności za mój dobrostan, do tego, co moje i w moich rękach.

Potrzebowałam czasu, żeby zrozumieć, że owa odpowiedzialność leży wyłącznie po mojej stronie. Że nikt się nie domyśli, że nikt nie wyskoczy przed szereg, a nawet jeśli to zrobi to pewnie nie tak często, jak będę potrzebowała. I choć nie odkryłam kosmosu, to dotarło do mnie, że „chcę mówić o tym, czego chcę”, że „lubię mówić o tym, co lubię”. Chcę pomocy, odpoczynku po ciężkim tygodniu, godziny dla siebie, która nie oznacza szykowania obiadu i rozwieszania prania. Chcę odmówić opieki nad czyimś dzieckiem, kiedy opieka nad moim wypełnia mi całe dnie. Chcę samej sobie nie mówić, że coś muszę, a coraz częściej dostrzegać swoje wybory i decyzje. Każde to chcę/nie chcę, lubię/nie lubię daje mi spokój, bo jest moje, prawdziwe, osobiste. Oczywiście może zostać odebrane jako znak egoizmu, jako zadarty nos i koncentracja na sobie. Ale przecież ono nikogo nie krzywdzi, ono mówi o mnie, o tym, gdzie są moje granice. Ta myśl jest dla mnie wyjątkowo ważna w każdej bliskiej relacji, a szczególnie w tej z moim dzieckiem. Tej, w której autentyczność jest podstawą, nie idealne, wielkie, wytrenowane słowa i czyny. Matka z krwi i kości, matka z granicami i potrzebami.

Marta Stasiełowicz, która prowadziła to seminarium inspirujące, użyła metafory ogródka. Tego, który pielęgnuję każdego dnia, a który otoczony jest moim osobistym „płotkiem”. Tego, który jest dla mnie ważny, ale też ową ważność chcę przekazać mojemu dziecku. To nie tylko nauka o mnie, ale też o niej, o mojej córce. To codzienne lekcje o tym, że taki ogródek warto mieć i że troska o niego nie jest egoizmem, ale naszym prawem. To my za niego odpowiadamy, nikt inny. Marta zwróciła uwagę na jeszcze jedną rzecz, o której pisał Juul, a o której ja wspomniałam wyżej. Odpowiedzialność. To bardzo ważny aspekt rodzicielskiego „nie”. Tam, gdzie mamy obawy, żeby je wypowiedzieć, tam pojawia się ryzyko, że wcześniej czy później przyjdzie nasza frustracja i trudne emocje. Że przedłużające się usypianie nie da nam wytchnienia po całym dniu, a rozrzucony posiłek nie przyniesie satysfakcji z kilku godzin gotowania. A wtedy wystarczy chwila, by każdą z tych trudnych emocji wysłać w stronę dziecka, które może to odebrać jako „mama czuje się tak źle przeze mnie” albo „to ja odpowiadam za zły humor taty”. I choć to trudne do przyjęcia i wymaga pracy nad sobą, to jednak trzeba głośno powiedzieć, że zwykle ta odpowiedzialność leży tylko i wyłącznie w naszych rękach.

Mam jeszcze w głowie setki myśli, układam na nowo to, co gdzieś pogubiłam i wiem, że to dobre nie tylko dla mojego dziecka, ale i dla mnie. Za tydzień kolejne seminarium, na które się wybieram. Jeśli chcecie wziąć udział w jednym z nich, zajrzyjcie na stronę Family Lab i zobaczcie, co dzieje się w Waszym mieście lub okolicy.

źródło zdjęcia: flickr, Edward Dalmulder